Ta walka bokserska zapisała się w czarnej historii sportu. Zmarły trzy osoby

Robert Czykiel
Robert Czykiel
Świecące wszędzie neony, kasyna, setki automatów, stoły do gier hazardowych i seksowne kelnerki. Duk-koo takich obrazków w Korei Południowej nie doświadczył. Już po pierwszych kilku dniach pobytu w stolicy grzechu przyznał dziennikarzom, że czuł się jak w niebie.

Amerykańscy dziennikarze traktowali go jak gwiazdę. Wielu walczyło o wywiad z nim, na treningi przychodziło sporo fanów. Wśród nich znajdował się Mancini. Wszyscy byli przekonani, że czeka go kolejne łatwe zwycięstwo, ale "Boom Boom" dostrzegł, że będzie inaczej.

- Nie mam wątpliwości, że czeka mnie w ringu wojna - powiedział.

Jedna z najlepszych walk w historii boksu

Galę zorganizowano w kasynie Caesars Palace w 1982 roku. Na trybunach zasiadło 6500 fanów, a wśród nich takich osobistości jak Frank Sinatra czy Bill Cosby. W dodatku miliony śledziły telewizyjną transmisję na żywo. Nikt tego wieczoru nie żałował, że poświęcił swój czas tej walce. Było dokładnie tak, jak mówił kilka dni wcześniej Mancini. To była wojna na śmierć i życie.

Pierwsze rundy pokazały, że obaj pięściarze nie chcą kalkulować. Wdali się w bijatykę, w której liczyła się tylko ofensywa, a coś takiego jak garda prawie nie istniało. Ku zaskoczeniu obserwatorów Mancini znalazł się w tarapatach. Rozciął lewe ucho, uszkodził dłoń, a do tego jego głowa zaczęła puchnąć. Niedługo później to samo działo się z lewym okiem. Kim Duk-koo zdawał się coraz pewniej zmierzać po wymarzony pas, a w dziewiątej rundzie był o krok od znokautowania mistrza.

Coś jednak złego zaczęło się dziać z Koreańczykiem od dziesiątej rundy. Z każdą minutą był słabszy (być może był to efekt poważnego odwodnienia, którego nabawił się podczas zbijania wagi). "Boom Boom" wiedział, kiedy dopaść ranną zwierzynę. Ray przejął inicjatywę i trafiał raz za razem.

Dla Kima dramatyczna była trzynasta runda, gdy przyjął na głowę 39 ciosów! To cud, że w ogóle jeszcze stał na nogach. Chwilę później spuchła mu twarz w wyniku pęknięcia żuchwy. Po takim kryzysie w końcu musiał popełnić błąd.

Przełomowa była czternasta runda. Koreańczyk oberwał lewym sierpowym, po którym "odcięło mu prąd". Mancini dołożył szybką kombinację ciosów. Rywal padł na deski, ale jeszcze miał w sobie siłę, aby wstać. Pewnie dalej by boksował, ale na to nie pozwolił już sędzia. Trybuny wiwatowały, bo mistrzowski pas został w Stanach Zjednoczonych.

- Panie i panowie, dzisiaj widziałem jedną z najlepszych walk w życiu - mówił po walce Frank Sinatra.

Narzeczona Kima została w Seulu i chciała obejrzeć walkę w telewizji, ale odbiornik się zepsuł. Nie widziała zatem morderczego pojedynku. Nie widziała też, jak w momencie, gdy "Boom Boom" świętował, jej ukochanego wynoszono z ringu. Chwilę po starciu stracił przytomność i już jej nie odzyskał.

Trzy śmierci, które zmieniły boks

Przegranego pięściarza przewieziono do szpitala. Tam diagnoza była wstrząsająca. Okazało się, że ma dużego krwiaka, który powstał w wyniku jednego mocnego uderzenia. Operowano go przez 2,5 godziny, choć lekarze zdawali sobie sprawę, że uratowanie boksera będzie cudem.

Przez cztery dni utrzymywano Kima przy życiu dzięki respiratorowi. 17 listopada uznano, że nie ma dla niego nadziei. Odłączono aparaturę i stwierdzono zgon. To był potężny cios nie tylko dla środowiska bokserskiego, ale przede wszystkim dla najbliższych Koreańczyka (jego narzeczona była w drugim miesiącu ciąży).

Na jednej tragedii się nie skończyło. Cztery miesiące później matka Kima popełniła samobójstwo. Kobieta nie potrafiła sobie poradzić z odejściem syna i wypiła butelkę pestycydów. Natomiast niespełna rok po walce doszło do kolejnego samobójstwa. Tym razem życie sobie odebrał Richard Green, który był sędzią ringowym w Las Vegas.

Czy nie potrafił on sobie poradzić z tym, co wydarzyło się w walce o mistrzostwo świata? Tego nigdy nie stwierdzono na pewno. Środowisko nie miało do niego pretensji. Nikt mu nie zarzucał, że powinien wcześniej przerwać pojedynek, a dzięki temu ocaliłby życie Duk-koo.

Śmierć Kima nie poszła jednak na marne. Na świecie rozpoczęła się dyskusja na temat zmian w boksie. Bob Arum proponował na przykład, aby na kilka miesięcy zawiesić całą dyscyplinę, a potem wprowadzić obowiązkowe ochraniacze na głowę i miękkie rękawice. Te postulaty ostatecznie nie przeszły.

W życie weszły natomiast zmiany, które jako pierwsza wprowadziła organizacja WBC. Walki skrócono z piętnastu do dwunastu rund. Następnie wprowadzono obowiązkowe badania specjalistyczne przed i po każdym pojedynku. Tak samo postąpiły później inne federacje, a zasady obowiązują do dzisiaj, co zwiększyło bezpieczeństwo pięściarzy.

Syn obejrzał walkę i poczuł nienawiść do Manciniego

Jak z tym wszystkim poradził sobie Ray Mancini? Media początkowo podawały wiele sensacyjnych informacji. Na przykład krążyła plotka, że "Boom Boom" zaczął pojawiać się na cmentarzu. Jaka była prawda?

- Jedna z gazet napisała, że byłem tak zrozpaczony, że poszedłem na pobliski cmentarz i modliłem się na jednym z grobów, bo myślałem o Kimie. Absolutna bzdura. Nie obchodziło mnie to - komentował Amerykanin.


Rzeczywiście, w oficjalnych wypowiedziach Mancini sprawiał wrażenie, że śmierć Duk-koo w ogóle go nie poruszyła. Potem jednak zaczęły pojawiać się informacje, że popadł w depresję. Trudno się dziwić, bo wielu ludzi uważało go za mordercę. Nawet jego dzieci w szkole były wytykane palcami, że ich ojciec zabił człowieka. Spokoju nie miał także w restauracji. Głośno było o scenie, gdy goście zapytali kelnera, czy to "ten mężczyzna, który zabił Koreańczyka w ringu".

Musiało upłynąć wiele lat, zanim mistrz świata zaczął zdawać sobie sprawę z tego, co się wydarzyło. Największy przełom nastąpił w 2010, gdy do Stanów Zjednoczonych przyleciał Jiwan Duk-koo, syn koreańskiego boksera, który przyszedł na świat siedem miesięcy po śmierci ojca.

Mancini spotkał się z nim, ale przyznał, że nie do końca było mu tak łatwo, jak przedstawiał to w mediach.

- Przez lata czułem się winny. Miałem do siebie żal, że twoja matka została sama. Miałem żal, że nigdy nie spotkałeś swojego ojca. To była wielka walka, ale po niej nie zostało nic dobrego - mówił do Jiwana.

Co ciekawe, Jiwan bardzo długo był okłamywany przez matkę, która mówiła mu, że ojciec pracuje w Stanach Zjednoczonych. Prawdę wyznała mu, dopiero gdy miał dziewięć lat. Potomek pięściarza nie miał jednak na tyle odwagi, aby obejrzeć całą walkę z Mancinim. Zrobił to dopiero przed spotkaniem z Rayem i wyznał mu potem...

- Po obejrzeniu walki mogę powiedzieć, że poczułem do ciebie nienawiść, ale to szybko minęło. Myślę, że to nie była twoja wina - mówi Jiwan.

ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: tak strzela pomocnik z Brazylii. Kapitalny gol



Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×