W tym sporcie jesteśmy potęgą. Mamy ponad 500 medali MŚ i ME

Marek Bobakowski
Marek Bobakowski

Kiedy Paczków szkolił zawodników i trenerów, pozostałe kraje (zwłaszcza europejskie) sumo znały jedynie z anteny Eurosportu - z relacji turniejów, które odbywały się w Japonii. - Teraz zbieramy tego plony - kontynuuje Paczków. - Medale z kolejnych imprez mistrzowskich dowodzą, że idziemy dobrą drogą. Aż serce rośnie, jak człowiek zdaje sobie sprawę, że miał w tym udział.

Miał, bowiem Paczków wrócił z powrotem do zapasów i obecnie zajmuje się szkoleniem w tej dyscyplinie. Jego brat - Robert - który w 2001 roku jako pierwszy Polak w historii zdobył tytuł mistrza świata również nie pracuje już w sumo. Przeniósł się z Krotoszyna do Wrocławia, gdzie próbował pracować jako trener sumo, był nawet poważnie przymierzany do walki w formule MMA z Mariuszem Pudzianowskim, ale ostatecznie... - Rzucił tym wszystkim, prowadzi "Żabkę", nie ma teraz nic wspólnego ze sportem - tłumaczy nam Marek Paczków.

To, że od sumo odeszły dwie legendy nie jest przypadkiem. Ten sport, mimo ogromnych sukcesów, ma problem. - Niestety, trudno namówić ludzi do poświęcenia się w całości sumo, bo nie mamy w ręku karty przetargowej, która nazywa się: emerytura dla medalistów IO - mówi nam Rozum. - Moim zdaniem dzielenie sportów na te olimpijskie i nieolimpijskie jest absurdem. Kiedyś był taki zbrodniarz, Adolf Hitler, który mówił o rasie "panów" i "podludzi", a przecież sport powinien być od takich zachowań, jak najdalej. Kupczenie, polityka, lobbowanie wokół wyboru dyscyplin olimpijskich, to mnie jako działacza ogromnie boli.

- Jest w tym trochę racji - przyznaje Marek Paczków. - Każdy młody zawodnik, który zaczyna przygodę ze sportem ma marzenie: medal olimpijski. W sumo tego brakuje. Choć słyszałem, że pojawił się pomysł, aby wynagradzać również sportowców, którzy przywożą medale z Igrzysk Sportów Nieolimpijskich, gdzie sumo jest obecne.

Takie zawody już w 2017 roku zostaną rozegrane we Wrocławiu. Obok sumo kibice zobaczą m.in.: bieg na orientację, trójbój siłowy, squash, bilard czy żużel. Możemy być pewni, że polscy sumici wywalczą kilka medali.

Sumo w Japonii wygląda inaczej

Sumo większości kibiców kojarzy się z prawie 200-kilogramowymi zawodnikami, których dieta nie ma nic wspólnego ze sportowym trybem życia. - Tak jest w Japonii - mówi nam Rozum. - Tam nie ma kategorii wagowych. 80-kilogramowy facet może spotkać się na dohyo z cięższym od siebie czterokrotnie rywalem. Nic w tym dziwnego. Na dodatek japońskie sumo jest zakazane dla kobiet. Płeć piękna nie może walczyć.

Sumo, które stara się o obecność na IO, to zupełnie inna odmiana. - To znaczy zasady samej walki są dokładnie te same, ale w sumo sportowym jest podział na kategorie wagowe, na dodatek startują również kobiety - przekonuje Marek Paczków. - Podobnie jak w judo czy zapasach.

Japońskie, tradycyjne sumo działa na zasadach profesjonalnych. Najlepsi z najlepszych mają zawodowe kontrakty, które są na wysokim poziomie. Miesięczna pensja potrafi oscylować w wysokości 30 tysięcy dolarów, a jeszcze do tego dochodzą premie z wygrane turnieje. Sponsorzy wykładają na stół ogromne kwoty, zainteresowanie ze strony kibiców jest potężne. Tak gdzie wielkie pieniądze, tam i również korupcja. W ostatnich miesiącach środowiskiem sumo w Kraju Kwitnącej Wiśni wstrząsnęła potężna afera korupcyjna związana z ustawianiem wyników walk. Najlepsi zawodnicy weszli w układ z mafią bukmacherską, która budowała majątek na obstawianiu pojedynków.

W Polsce sumo to sport całkowicie amatorski. - Wielkie pieniądze? Niech mnie pan nie rozśmiesza - stara się zachować powagę Rozum. - Jako związek skupiamy się głównie na szkoleniu młodzieży, co nam świetnie wychodzi. Kluby oczywiście płacą zawodnikom, ale to nie są wielkie kwoty. W naszym kraju nie ma sumity, który nie musiałby pracować normalnie w swoim wyuczonym zawodzie. Walka w dohyo jest dla niego tylko miłym dodatkiem, hobby, sposobem na spędzanie wolnego czasu. I tak będzie dopóki ten sport na stałe nie wejdzie do programu IO.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×