Jacek Gaworski: Mam dużo upadków

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk

Pan trzymał głowę nadal wysoko?

W środku dużo rozumiałem, chciałem coś zrobić, walczyć, ale ciało nie pozwalało mi na podstawowe rzeczy. Żona wychodziła do pracy, córka musiała mnie karmić, podawać leki. Widziałem, że to dla niej wielki stres. Wszystko szło w złym kierunku, zanosiło się na to, że będę potrzebował coraz więcej od innych, a żona i córka nie będą potrafiły mi pomóc, nie sprawią, że poczuję się lepiej. To było uczucie całkowitej niemocy.

Nie zakwalifikowano pana do leczenia?

Teraz dostęp do refundowanych leków ma dużo więcej osób, z kwalifikacjami jest łatwiej niż kiedyś. Kiedy wychodziłem ze szpitala, skierowano mnie do poradni stwardnienia rozsianego. Na wizytę czekałem miesiąc. Kiedy przyszedł mój termin, stanąłem w kolejce. Było ze trzydzieści osób z różną niepełnosprawnością i tylko jedno krzesełko, lekarka spóźniła się godzinę, nawet nie przeprosiła, później wszystko szło bardzo szybko - po pięciu minutach wychodzili kolejni pacjenci. Trochę mnie to zaniepokoiło. Lekarka przejrzała moje wyniki i powiedziała, że nie może pomóc i że mam się oszczędzać. "Wiekowo nie rokowałem". Włączenie do programu leczenia to było jakieś bujanie w obłokach, leki należały się młodszym, komuś, kto mógł jeszcze długo żyć. Ja miałem sobie radzić.

Miał pan złe myśli?

Wie pan, jak człowiek siedzi w czterech ścianach dłuższy czas, to różne myśli chodzą po głowie. Te najgorsze także. Chciałem wszystkim ulżyć. Teraz patrzę na to z dystansu, ale kiedy przeżywa się to z dnia na dzień i nie widać żadnej drogi wyjścia… Dzięki żonie, córce i innym ludziom przetrwałem, wiem, że musiałem dać radę, ale nawet jak teraz myślę o tamtym okresie… Nie chciałbym tego przechodzić jeszcze raz.

To prawda, że wszystko, na co mógł pan liczyć od państwa, to dwie sztuki pieluchomajtek dziennie?

Tak. Zresztą nic się nie zmieniło do dziś. Takie są przepisy.

Sprzedaliście z żoną ślubne obrączki. Za 180 złotych.

Doszło i do tego. Ale żona podkreślała, że miłość ma się w sercu, a obrączki to tylko przedmiot. Że jeżeli w tym momencie są tyle warte, a te pieniądze mogą pomóc mi przeżyć, to jest właśnie cena miłości. Elżbieta twierdziła, że ratując najbliższą osobę, poświęci wszystko. Uczucie pozostało w sercu, obrączek szkoda, no bo przecież ślub, przysięga, wspomnienia - poszły w świat, ale wtedy to było niezbędne.

Bał się pan, że żona odejdzie? Bał się pan samotności?

Ja się nie bałem, ale kiedy później przebywałem z chorymi na stwardnienie, zrozumiałem, jak wielkie mam szczęście. 80 procent partnerów nie wytrzymuje w takim związku. Nie ma co ukrywać - to wymaga poświęcenia, dużego zaangażowania. Dobrze trafiłem w życiu, lepiej nie mogłem. Ela ciągle powtarza, że przysięga małżeńska do czegoś zobowiązuje i trzyma się tego do dziś. Była i jest w stu procentach ze mną i będzie do końca.

Naprawdę musieliście wybierać: czynsz czy tabletka?

Często musieliśmy wybierać jedzenie czy leki dla mnie. Niektórzy znajomi nie odbierali od nas telefonów, chociaż wcześniej zapewniali, że jeśli będziemy czegoś potrzebowali, to mamy dzwonić. My za to nie otwieraliśmy drzwi, kiedy wiedzieliśmy, że dzwoni komornik. Nie mieliśmy opłaconego czynszu, prądu. To były straszne sytuacje, ale moja cała renta miała wartość jednej tabletki na jeden dzień.

To jak pan przetrwał?

Stanęliśmy pod ścianą. Musieliśmy poprosić o pomoc obcych ludzi. Znajomi pomagali do jakiegoś momentu, ale przecież nie mogli bez końca. Rozumiem, że nie odbierali telefonów. Mieli swoje rodziny, ograniczone możliwości finansowe. Mówili: "Przepraszam, już nie mogę". Byłem w szoku, że na mój otwarty apel o pomoc zareagowało tak wiele osób. Wyciągnięto do mnie dłoń, bezinteresownie. Tam nikt nie robił nic na pokaz, nikt nie chciał zaszpanować, to była pomoc płynąca z serca.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×