Sylwia Gruchała: Siła bierze się ze złości

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk

Pamięta pani ten czas, kiedy zmarł pani tata? Usiedliście z rodzeństwem przy stole i co poczuliście? Samotność?

Paradoksalnie nigdy nie czułam się samotna. Byłam dzieckiem, dziewczyną, teoretycznie - powinnam czuć pustkę, a zwyczajnie myślałam, jak teraz wszystko poskładać. Wierzę w filozofię buddyjską, która mówi o tym, jakim skarbem jesteśmy sami dla siebie. Miałam wsparcie w swoim charakterze. Trzeba nauczyć się żyć samemu, spędzać ze sobą czas, nie zagłuszać ciszy, lubić siebie, być z siebie zadowolonym. Trenowałam, ciągle byłam wśród ludzi, wiele rzeczy się działo, non stop byłam w podróży, żyłam na walizkach, zmieniałam kontynenty i strefy czasowe, a czasami tylko miasta w Polsce. Ruch sprawiał, że nie było czasu na zastanawianie się, niektórych sytuacji życiowych nie ma sensu specjalnie analizować, bo to niczego dobrego nie przynosi. Można się tylko zapętlić. Psychika ludzka jest tak nieodgadniona, że wiele rzeczy po prostu trzeba zostawiać naturze. Sport nauczył mnie skupiania się na zadaniu, na tym, żeby je wykonać.

Odreagowywała pani na planszy?

Zawody szermiercze trwają dwa dni. Najpierw są eliminacje, żeby zakwalifikować się do turnieju głównego, ale miejsce w pierwszej szesnastce zwalniało z tego obowiązku, a ja najczęściej miałam je zagwarantowane. Moje koleżanki walczyły, a ja zostawałam sama w pokoju i spędzałam cały dzień ze sobą. To było dla mnie odreagowanie, uspokojenie myśli, żeby następnego dnia było dobrze podczas zawodów. Plansza szermiercza była już miejscem wyrzucenia wszystkich trudnych emocji - agresji, żalu, złości.

Na co była pani zła?

Ze złości bierze się siła. Byłam taka silna, bo życie mnie skrzywdziło. Teraz po latach widzę, że jest sprawiedliwe, że zachowuje równowagę, bo to co mi zabrało, to później jednak też oddało. Miałam łatwość we władaniu floretem, czułam ten sport. Mówią, że miałam talent, ale sama nie wiem. Miałam talent do pracy i byłam bardzo zawzięta.

Pogodziła się pani z mamą?

Zmarła w zeszłym roku, nigdy nie miałyśmy dobrych relacji. Widywałyśmy się, kiedy leciałam do Stanów na zawody. Nie oceniam jej zachowania, jako matka nigdy nie krytykuję innych rodziców. Każdy normalny człowiek chce dla swojego dziecka jak najlepiej i myślę, że moja mama w jakiś sposób też chciała. Sama straciła matkę, kiedy miała dwa lata, więc na pewno także nie wiedziała, jak powinna wyglądać taka relacja.

Czytaj też: Robert Korzeniowski: Zrobiłem tak, że świat nas zechciał

O swojej córce powiedziała pani, że to najważniejszy projekt w życiu.

Wiem, że tak powiedziałam, ale już bym nie użyła tego słowa. Nie pasuje. Nic lepszego niż Julka mnie w życiu nie spotkało, jest dla mnie najważniejsza. O, dzisiaj byłyśmy sobie rzęsy pomalować w centrum handlowym. Jest bardzo uzdolniona ruchowo, widać, że ma budowę sportowca, chociaż to dopiero 6-latka. Jest wielkim mięśniem, a do tego wydaje się odporna psychicznie. Wizyty u stomatologa mnie w tym utwierdzają. Nie wiem, czy pójdzie w sport, to będzie jej wybór, ale na pewno bardzo bym tego chciała. Uważam, że w dzisiejszych czasach to najlepsze, co można dziecku dać - pasję, naukę życia w grupie, radzenia sobie z porażkami, współpracy z innymi. Trening daje dużo na przyszłość, nawet jeśli nie kończy się profesjonalną karierą.

Uroda pomogła pani w karierze czy czasami przeszkadzała?

Wywodzę się z mało popularnej dyscypliny sportu, więc uroda na pewno mi pomogła. Szermierka to nisza, nikt jej nie pokazuje w telewizji. Jest skomplikowana, dla laika kompletnie niezrozumiała. Jednak dzięki urodzie miałam mnóstwo firm, które same do mnie przychodziły z propozycją współpracy, chciały żebym była ich twarzą. Oczywiście pamiętam tytuły w gazetach i wypowiedzi dziennikarzy o tym, że jestem za ładna, by odnieść sukces, ale to jakieś bzdury były. Czasy się zmieniły, kobiety bardzo o siebie dbają, poprawiają swoją urodę medycyną estetyczną. Ja byłam raczej normalna, zajęta czym innym, nieprzesadnie przejmowałam się tym, jak wyglądam. Lubiłam sukienki, wysokie obcasy, lubiłam się stroić i malować, ale pamiętam siebie głównie w dresach i sportowych butach, z walizką i długą torbą szermierczą, w podróży. To było dla mnie zawsze najważniejsze. Nie przejmowałam się jakimiś odrostami.

Wyniosła pani szermierkę na inny poziom w Polsce?

U mnie była powtarzalność sukcesów. Nie byłam na szczycie przez rok, nie miałam tylko pięciu minut, tylko trwało to piętaście lat. W mojej dyscyplinie trzeba przede wszystkim zabłysnąć na igrzyskach, a ja już w Sydney zdobyłam drużynowo srebrny medal. Później się posypało. Od 2002 roku do 2005 przychodziły same sukcesy. Brąz na igrzyskach w Atenach, mistrzostwo świata, mistrzostwa Europy. Kiedyś były inne czasy, nie było tylu informacji, sportowcom łatwiej było się utrzymać w mediach, bo też dobrych sportowców nie było wielu. Pasmo sukcesów sprawiało, że chciały na mnie stawiać różne firmy, ciągle o sobie przypominałam. Nawet jak nie chciano pisać o szermierce, to atakowałam z billboardów czy reklam telewizyjnych.

Potrafiła pani zadbać o swoje interesy.

Wiedziałam, że wiele zależy ode mnie, a sam sport nie wystarczy. Nie ma co owijać w bawełnę - chodziło o pieniądze. Pojawiała się szansa, żeby się w życiu ustawić, trzeba było tylko wykorzystać sytuację. Kobiecie uprawiającej sport jest łatwiej - miałam sporo szczęścia, ale też sama mu pomogłam. Wiedziałam co robię, nie byłam zmęczona. Wszystko działo się w Warszawie, więc wstawałam rano, wsiadałam w samolot i napędzałam interes. Telewizji śniadaniowych jeszcze nie było, ale trzeba było się pokazać w różnych miejscach. A kiedy już jakaś firma na mnie postawiła, wiedziałam, że nie mogę jej zawieść. Skoro mi płaci, inwestuje swoje pieniądze, to znaczy, że oczekuje czegoś w zamian. To mnie motywowało na zawodach. Jak był medal, czułam, że spełniłam oczekiwania, uczciwie się odwdzięczyłam za wsparcie. Nikogo nie wykorzystywałam, tylko korzystałam z szansy zarobienia pieniędzy.

Raz pani żałuje sesji do czasopisma dla mężczyzn, raz nie - bo płacili więcej niż za medal na igrzyskach. To jak to w końcu jest?

To były inne czasy. Teraz Joanna Przetakiewicz jest w Playboyu, chociaż skończyła 50 lat. Kiedyś to było nie do pomyślenia, jak taka stara baba może się rozbierać, a teraz - jeśli ma co pokazać, to niech daje inspirację innym kobietom. Uświadamia, jak o siebie dbać, jak warto ćwiczyć, chodzić na siłownię, by dobrze wyglądać. To wszystko często tylko kwestia dobrej organizacji, dbania o psychikę, o dobry nastrój. Wszystko może się udać, jeśli ma się silną wolę.

Za bardzo nie rozumiem, jak to się ma do pani sesji.

No bo ja jestem z tego starego pokolenia. No dobra, tego średniego. Skusiłam się na sesję, nie była rozbierana, ale trochę kłóciło się to z moimi wartościami. Nie wiem, czy teraz bym się zgodziła, ale propozycja przyszła w momencie, kiedy zwyczajnie potrzebowałam tych pieniędzy.

Brat panią skrytykował, ale podobno krytyka pani nigdy nie ruszała.

Tak mówiłam, bo chciałam, żeby tak było, ale nie byłam odporna. Myślę, że wszystko mocno przeżywałam, ale to wypierałam. Teraz mam dystans. Podobno jest tak, że kiedy jest się bardzo młodym, to przejmujesz się, co inni o tobie pomyślą, jak jesteś starszy - przestajesz się przejmować, a jak masz 60 lat to dochodzi do ciebie, że tak naprawdę, to nikogo nie interesowałeś.

Za pokazywanie się w świecie celebrytów płaciła pani wysoką cenę?

Powiedzmy wprost - to była cena mojego wygłupiania się. Zawsze byłam otwarta na nowe rzeczy, chciałam na własnej skórze przekonać się jak to jest. Jak dziecko - nawet jeśli miałabym się sparzyć. Każdy powinien przeżywać swoje życie osobiście i jak tak zrobiłam, żeby mieć swoje zdanie. Dziś wiem co lubię, a czego nie. Gdybym tego nie doświadczyła, mogłabym żałować.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×