Magdalena Piekarska: Nie ma takiej góry, której nie można przenieść

Mama mówi, że zawsze byłam wrażliwa, ale też twarda, że łatwo się wzruszam, ale mam grubą skórę - mówi szpadzistka, która w ubiegłym tygodniu zdobyła z drużyną złoto mistrzostw Europy, choć jeszcze rok temu walczyła z nowotworem układu chłonnego.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Magdalena Piekarska Facebook / Na zdjęciu: Magdalena Piekarska

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Ten medal znaczy dla pani trochę więcej, niż inne?

Magdalena Piekarska, szpadzistka, drużynowa złota medalistka mistrzostw Europy: Jest czymś więcej i na pewno będzie dla mnie najcenniejszy. Pierwszy po powrocie, pierwszy po chorobie - jest dowodem, że po takich problemach ze zdrowiem, jakie miałam, można odnosić sukcesy. Ten medal na zawsze będzie miał specjalne miejsce w moim sercu i domu.

Niesamowita była pani wiara w to, że będzie dobrze.

Wiedziałam, że do sportu wrócę, ale nie wiedziałam, jaki będzie tego efekt. Oczywiście marzyłam o tym, by jak najszybciej stanąć na planszy i żeby jak najszybciej pojawiły się dobre wyniki, ale chyba nie spodziewałam się, że to będą aż takie wyniki, w tak krótkim czasie. Nie mogłam przecież być nawet pewna, że trener Bartłomiej Język da mi szansę na starty w drużynie. Teraz jest tylko radość, bo stanęłyśmy na najwyższym stopniu podium, ale jeszcze ciężko mi się o tym mówi, jeszcze się wzruszam. Nie potrafię ubrać w słowa emocji, które towarzyszyły mi w Duesseldorfie, kiedy mogłam walczyć i pomóc w zdobyciu złota. Tym bardziej że to dopiero drugi taki medal dla Polski i smakuje bardzo dobrze.

ZOBACZ WIDEO Karol Bielecki: Więcej w karierze przegrałem niż wygrałem [cała rozmowa]

Wie pani skąd brała siłę do walki o powrót do zdrowia, do sportu?

Jestem i zawsze byłam silna. Mam charakter. Moja mama mówi, że zawsze byłam wrażliwa, ale też twarda, że jest ze mnie płaczka i łatwo się wzruszam, ale mam grubą skórę. Przed chorobą w moim życiu nie wydarzyło się nic takiego, co miałoby mnie utwierdzać w tym, że mam siłę, ale jestem przekonana, że to także efekt sportu, który kształtuje charakter. Musiałam mieć pazur, bo inaczej nie nadawałabym się do walki na planszy przez dwadzieścia lat. Oczywiście mój charakter nie zawsze pomaga, to jednocześnie moja zaleta i wada. Byłam grzeczna, poukładana i kulturalna, ale też miałam w sobie tą zaciętość, która pozwoliła mi odnosić sukcesy.

Rodzice tak panią wychowali?

To, jak podchodzę do życia, jest zasługą obojga rodziców. Przekazali mi piękne wartości, są wspaniałymi ludźmi. Często i dużo mówię o mamie, ale za wszystkimi sukcesami stoi też tata. Oboje są silni, mama wiele przeszła w życiu i jest moją bohaterką. Moja choroba też jej nie złamała, mama cały czas wierzyła, że zwyciężymy, ale to było mocne i trudne przeżycie. Myślę, że w pewnym momencie to ja musiałam bardziej uspokajać rodziców, niż oni mnie. Tata dość szybko przeczytał jakiegoś bloga medycznego i wiedział, że nowotwór układu chłonnego jest do wyleczenia, ale mama, jak to mama - krwawiło jej serce i bywało, że musiałam być silniejsza od niej. Czasami obie byłyśmy słabe.

Kiedy?

Bywało, że wchodziłyśmy do gabinetu lekarskiego i żadna z nas nie umiała słowa wydusić. Obie jesteśmy płaczkami, a ja do tego na początku bardzo się bałam. Ale skoro pytał pan o wpływ rodziców na mój charakter, to kiedy wcześniej - delikatnie mówiąc - przytrafiały mi się zachowania przez mamę nie do zaakceptowania, mówiłam jej, że od siedemnastego roku życia wychowywała mnie plansza szermiercza i świat. Jako nastolatka trafiłam do kadry kadetów, później byli juniorzy, seniorzy, ciągle w rozjazdach.

Szybko wyfrunęła pani z domu.

Ale pępowina nie została przecięta na ostro, bo bardzo długo mieszkałam z rodzicami. Zawsze było miło i ciepło, gdy wracałam do gniazda, w którym czekała zupa pomidorowa. Przez częste wyjazdy musiałam jednak dość szybko odnaleźć się w nowych dla mnie sytuacjach. Pamiętam mistrzostwa świata w Korei przed piętnastoma laty, jak bardzo bolała mnie rozłąka. Tylko Amerykanki miały wtedy telefon komórkowy, my dzwoniłyśmy używając karty, nie było na niej zbyt wielu impulsów, szybko się kończyły. Pamiętam te rozmowy z mamą, bardzo tęskniłam. W rolę rodzica wszedł trochę trener - od samego początku ten sam, Mariusz Kosman. Był dla mnie trochę jak drugi ojciec. Spędzaliśmy razem bardzo dużo czasu, był świadkiem wielu moich sukcesów i porażek, był pierwszą osobą, która albo mnie wspierała, albo krzyczała - w zależności od sytuacji. Stał się testerem moich humorków. Nauczył mnie wielu rzeczy.

Te relacje bywały trudne?

Zawsze potrafiłam wypowiedzieć głośno moje zdanie, ale nie sprawiałam problemów ani rodzicom, ani trenerowi. Czasami tylko ciężko było wytrzymać z moim uporem, dochodziło między nami do sprzeczek. Mój tata zawsze mówi, że jeśli wszystkie dziewczyny w drużynie są takie jak ja, to on trenerowi bardzo współczuje. Z panem Kosmanem jesteśmy trochę jak stare małżeństwo i mamy za sobą różne etapy komunikacji. Od krzyku, przez milczenie, po obrażanie się - wydaje mi się, że w końcu się jednak dotarliśmy i od lat funkcjonujemy razem na zdrowych zasadach. Trener już wie, że to nie najlepszy pomysł, aby ze mną analizować przegraną walkę na gorąco, bo nie jestem wtedy otwarta na konstruktywną krytykę. Muszę najpierw ochłonąć. Cały czas uczę się cierpliwości i pokory, ale nigdy nie przekraczałam granic. Jestem przeciwieństwem mojej siostry. Ona była rozrabiaką chodzącą po drzewach, a ja bałam się zeskoczyć z łóżka piętrowego.

Bała się pani zeskoczyć z łóżka, a nowotworu się pani nie bała?

Też się bałam, ale ten strach wynikał z niewiedzy. Jakbym stanęła z boku i popatrzyła chłodno na całą sytuację, wiedziałabym przecież, że rak czy nowotwór nie oznacza wyroku śmierci, ale kiedy choroba dotknęła właśnie mnie, było inaczej. Bałam się, że umrę. Pierwsze myśli były abstrakcyjne, zaczęłam się zastanawiać, co będzie z kredytem na mieszkanie. A może to nie abstrakcyjne, a pragmatyczne, logiczne? Bałam się, bo nie wiedziałam z kim walczę. Nauczyłam się jednak dość szybko pozyskiwać informacje o przeciwniku i strach przed śmiercią przestał mi towarzyszyć, ale pojawiły się lęki przed nieznanym. Przed chemioterapią. Nie wiedziałam, jak na nią zareaguje, a pani doktor ostrzegała mnie, że najgorszy moment dopiero przyjdzie. Czekałam, ale tak naprawdę się nie pojawił. Początki były najtrudniejsze, bo trzeba było się oswoić, przyzwyczaić do nowej sytuacji, ale z perspektywy czasu myślę, że wcale nie było tak źle. Musiałam więc zacząć martwić się czymś innym.

To znaczy?

Zastanawiałam się, czy wrócę do sportu. Pojawiały się jakieś hasła o tym, że trzeba będzie usunąć mi trochę płuca, nie wiedziałam, jak będzie z wydolnością. Ale to były tylko dywagacje, tezy lekarzy, którzy nie są onkologami, gorące myśli przed diagnozą.

Zobacz także: Jacek Krzynówek: Piłka uratowała mi życie

Zobacz takżeMagdalena Fularczyk-Kozłowska: Czułam się niepotrzebna

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×