Jedyny Polak grający razem z "Mozartem ping-ponga"

W 1998 roku Michał Dziubański przesądził o awansie reprezentacji Polski do finału Drużynowych Mistrzostw Europy. Później w niemieckiej Fuldzie grał z "Mozartem ping-ponga" Janem-Ove Waldnerem. Podczas meczów "kołczował" legendarnemu Szwedowi.

MK
Michał Dziubański (pierwszy z prawej) Materiały prasowe / Archiwum zawodnika / Na zdjęciu: Michał Dziubański (pierwszy z prawej)
Redakcja PZTS: Jak pan trafił do tenisa stołowego?

Michał Dziubański: Jako młody chłopak grałem z kolegami na plebani, trochę w klubie Towarzystwo Krzewienia Kultury Fizycznej. Jeździłem na zawody szkolne chyba we wszystkich dyscyplinach sportu. Zawody w ping-ponga odbywały się na Akademii Wychowania Fizycznego, a ja zwyciężyłem grając jakimś dziwnym stylem. Ale za to wygrałem seta z trenerem AWF w pojedynku, którego stawką była możliwość przyjścia na trening. W ten sposób wylądowałem w AZS AWF Gdańsk. W latach 70. i 80. sport był zawsze nr 1, czy to w szkole, domu, czy na podwórku. Największa karą był zakaz pójścia na trening.

AZS AWF Gdańsk w 1985 roku zdobył Puchar Europy (odpowiednik dzisiejszej Ligi Mistrzów). Trenowanie w otoczeniu mistrzów Grubby i Kucharskiego było nobilitacją?

Miałem 14 lat kiedy wygrali rozgrywki Pucharu Europy. Byłem w tej uprzywilejowanej sytuacji, że na treningach widywałem najlepszych zawodników na świecie. Na początku byłem w grupie młodzieżowej prowadzonej przez Jerzego Grycana. Następnie trenerem został Adam Giersz, który wprowadzał mnie do pierwszego zespołu. Z mistrzami tenisa stołowego pojechałem jako młody zawodnik na mistrzostwa świata, a z Leszkiem Kucharskim grałem nawet debla w ekstraklasie. Nasi mistrzowie wprowadzili tenis stołowy z piwnicy na salony. I tak faktycznie było. Ale pomagali nam również inaczej, czasami dostaliśmy coś od nich ze sprzętu, który w tamtych czasach był niedostępny i kosztował majątek.

Największą postacią był Andrzej Grubba. Jak zapamiętał pan legendarnego tenisa stołowego?

"Starzy" wypuszczali "młodych" i czasami łatwo nie było, ale żarty były kulturalne. Zdarzały się zakłady na pieniądze. Można było zarobić olbrzymią kasę jak na tamte lata i swój wiek. Co ciekawe, Andrzej obstawiał swoją porażkę, a rzadko przegrywał... Więc wszyscy przeważnie byli zadowoleni, Grubba wygrywał, my wygrywaliśmy kasę i to w dolarach.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Świątek już znudziło się odpoczywanie

Jak wyglądały dawne piłkarskie mecze "starych" z "młodymi"?

Mam wrażenie, że one się nie kończyły, że trwają wciąż... Gra nigdy się nie kończyła dopóki mistrz Grubba nie wygrał. Raz graliśmy jesienią, pogoda paskudna, zimno, leje deszcz. A że wtedy byliśmy młodzi i w formie, a Andrzej miał trochę słabszy skład to spokojnie prowadziliśmy i wygraliśmy. Zaczęło robić się ciemno, a Andrzej mówi: gramy rewanż. Potem jeszcze raz i kolejny. Już nic nie było widać, bo była tylko jedna, może dwie lampy starego typu, a my wciąż ganialiśmy w piłkę. Jak drużyna Andrzeja Grubby zwyciężyła, wtedy kończyliśmy trening futbolowy.

W Stoczniowcu występował pan razem z Tomaszem Wałdochem, zresztą jako duet środkowych obrońców. Więc Michał Dziubański mógł zostać piłkarzem, a nie tenisistą stołowym?

W piłkę grałem od rana do wieczora, a na każdy prezent urodzinowy czy imieninowy dostawałem piłkę. Obok mojego domu było wspomniane TKKF, gdzie grało się we wszystko. Do piłki chyba miałem smykałkę, bo nigdy nie grzałem ławki. A Tomek, wiadomo, przecież kibice znają jego karierę, wiedzą co osiągnął w futbolu. Wspaniały zawodnik. Fajne były czasy, doceniało się małe rzeczy. Jak się dostało bluzę z magazynu to człowiek przez tydzień jej nie zdejmował. I do kościoła, i na trening, i do szkoły.

Grubba, Kucharski, Jakubowicz, Klimowski, Giersz, Grycan i wielu, wielu innych. Wpływ tych osób sprawił, że na dobre znalazł się pan w tenisie stołowym, a nie w futbolu.

Późno zacząłem grać w ping-ponga, ale medali Mistrzostw Polski mam około 30. Tata prowadził album z wycinkami z gazet. Wywalczyłem 3 brązowe w singlu w seniorach, eliminowali mnie m.in. Andrzej Grubba i Lucjan Błaszczyk, którzy byli wtedy w czołówce światowej. W grze podwójnej kilka razy byłem w finale, ale w tej konkurencji najlepsi byli Lucek z Tomkiem Krzeszewskim. Choć raz było blisko zwycięstwa. W deblu tytuły wywalczyłem z Kingą Stefańską i Wiolettą Matus. Generalnie jak na urodzonego piłkarza ręcznego czy piłkarza to całkiem niezły wynik.

Dlaczego wyjechał pan do Niemiec?

W klubie się nie układało, pana Giersza już nie było. Żeby mieć na życie to się kombinowało. Sprzęt, który dostawaliśmy, szedł na sprzedaż, a grało się mocno zużytymi okładzinami. Po kilku wygranych meczach w lidze, idąc po stypendium do klubu, widzieliśmy kartę z informacją, że że nic nie dostaniemy. I stąd decyzja o wyjeździe. I dwa lata zawieszenia w kadrze. A ja chciałem trenować z Bundesligą. Zaczynałem w Niemczech od 4. ligi, kasy ledwo starczało. Ale przebiłem się aż do najwyższej ligi, trenując i w sobotę, i w niedzielę. Widziałem, że mogę być lepszy, gdyż na treningach wygrywałem z zawodowcami z Bundesligi. Nauczyłem moją żonę Kasię narzucania piłki i wspólnie trenowaliśmy.

Zagrał pan w trzech klubach Bundesligi, a w Fulda-Maberzell z "Mozartem" Waldnerem.

Miałem przyjemność i szczęście grać razem z Janem-Ove Waldnerem w drużynie. A że uzyskałem najwyższą licencję trenerską w Niemczech to byłem w Fuldzie grającym trenerem, chociaż bardziej kolegą niż szkoleniowcem. A jaki był Waldi? Jak kogoś lubił, to mówił do niego po imieniu, do innych po nazwisku. Mega spoko gość. Klub z Fuldy był specyficzny, a biesiadowanie po meczach było rytuałem. Prezes-szef żartował, że jak chcemy mieć kontrakty to biesiadować trzeba i że mamy to drobnym maczkiem w umowie zapisane.

Przegadaliśmy przy piwku mnóstwo wieczorów, ale kontrakt trzeba było wypełnić. W tej chwili w Dekorglasie Działdowo jednym z moich podopiecznych jest Jonathan Groth, który też grał w Fuldzie i ma podobne wspomnienia. Łącznie 5 lat byłem grającym trenerem i coachem w tym klubie w pierwszej i drugiej lidze. Świętowaliśmy awans, smuciliśmy się po spadkach. W ostatnich sezonach Fulda była w czołówce Bundesligi.

W reprezentacji tworzyliście świetny zespół: pan, Tomasz Krzeszewski, Lucjan Błaszczyk, Piotr Szafranek, Piotr Skierski, Marcin Kusiński.

W kadrze mieliśmy ambitną pakę. Wszyscy chcieli się wybić i po latach trzeba przyznać, że daliśmy radę. I jako zawodnicy, i jako trenerzy. Dawne czasy były specyficzne, gdyż nie mieliśmy sparingpartnerów. Dużo trenowaliśmy razem, nie było internetu, więc sami kombinowaliśmy. To nasza grupa wprowadziła serwis "wkręt", na którym bazowaliśmy. Od nas uczyła się Europa i Azja.

Drużyna Dekorglassu Działdowo (fot. archiwum Michała Dziubańskiego) Drużyna Dekorglassu Działdowo (fot. archiwum Michała Dziubańskiego)
Jeden z najbardziej pamiętnych turniejów to Mistrzostwa Europy w 1998 roku. W Eindhoven pokonaliście w półfinale ówczesnych mistrzów świata Szwedów, w składzie z Waldnerem i Perssonem.

Tworzyliśmy prawdziwy kolektyw. Przed mistrzostwami byliśmy całą ekipą w górach, integrowaliśmy się na różne sposoby, jeździliśmy na nartach i biesiadowaliśmy. Był czas na trening tenisa stołowego, pograliśmy także w piłkę, ale też biegaliśmy po lasach. Codziennie czytaliśmy "Przegląd Sportowy", to była lektura obowiązkowa.

Jak pan zapamiętał zawody w Holandii?

Nie myśleliśmy o medalu, bardziej martwiliśmy się tym, aby nie spaść z najwyższej dywizji. Ale mecz po meczu graliśmy coraz lepiej, a w półfinale pokonaliśmy Niemców 4:3. Mieliśmy dużo szczęścia, bo Francja musiała wygrać z Czechami, a przegrywała 0:3. Na szczęście dała radę. W spotkaniu o finał, przy stanie 3:3, wygrałem z Karlssonem i wylądowałem na pierwszej stronie "Przeglądu Sportowego". Sam w to nie wierzyłem. Chłopak z Nowego Portu, dzielnicy, która nie miała najlepszej sławy w Gdańsku, znalazł się na pierwszej stronie "PS". Nieźle!

W przegranym finale z Francją 3:4 byliśmy kilkanaście piłek od złota. Jest fajny dokument na YouTube, który polecam fanom tenisa stołowego. W tamtych czasach byliśmy również w finale europejskiej Superligi i graliśmy przy 5-tysięcznej publiczności. W naszym sporcie to świetna widownia.

Jako trener prowadził pan kobiecą reprezentację Polski.

Celowałem w kadrę męską, ale kolega z Niemiec mówił, nie zastanawiaj się, weź kadrę żeńską, bo w niej jest potencjał. Zdobywaliśmy medale w MŚ i ME, wywalczyliśmy awanse na igrzyska. To efekt naszej codziennej pracy w Gdańsku z Natalią Partyką, multimedalistką igrzysk paraolimpijskich, i Katarzyną Grzybowską-Franc oraz Zbyszka Nęcka z Li Qian w Tarnobrzegu. Po Londynie dziewczyny zagrały także w turnieju olimpijskim w Rio.

To były ciężkie 4 lata, a wszystko rozstrzygało się na ostatnim turnieju w Warszawie. Całą noc liczyłem punkty rankingowe, aby wiedzieć, jakie są opcje. Wycofaliśmy Li Qian z turnieju, żeby nic nie straciła. Na potwierdzenie kwalifikacji czekaliśmy w kawiarni, patrząc na telefon, czy sędziowie uznają walkowera dla Natalii za mecz z Japonką, której pomyliły się godziny meczu i spóźniła się 10 minut. Pomogła nam opatrzność, może wizyta w kościele. Idąc na mecz wstąpiłem na chwilę, by złapać zdrowego dystansu do sytuacji. Lata pracy miały zależeć od jednej gry.

Sukcesów w kobiecym ping-pongu nie brakowało.

Wielkim sukcesem było także 2. miejsce Partyki i Grzybowskiej-Franc w wielkim finale World Touru. Trzeba cały rok prezentować wysoką formę i zdobywać punkty. Na koniec okazało się, że w Grand Finals jest 7 par z Azji i Polki. Fantastyczna była możliwość współpracy z "Natą" i "Grzybkiem". Nie mnie to oceniać, ale w jakiś sposób przyłożyłem się do sukcesów. Trenowaliśmy i w wigilię, i w nowy rok. Dziewczyny nigdy nie spóźniły się na trening. W pewnym momencie moja 10-letnia praca z kadrą się skończyła, a ja planowałem złożyć ofertę pracy Dekorglassowi Działdowo. Jakież było moje zdziwienia, gdy w tym samym dniu zadzwonił prezes klubu Ferdynand Chojnowski. Przeznaczenie!

W Dekorglassie ambitni działacze walczą o najwyższe cele, tj. Mistrzostwo Polski i sukces w Lidze Mistrzów.

Jest trochę stresu, bo w klubie jest poważny sponsor i wszyscy mamy oczekiwania wynikowe. Znaleźliśmy się w grupie z TTC Neu-Ulm, do którego w tym sezonie popłynęła duża kasa. Mają 4 zawodników z pierwszej 10 na świecie. Jest tam m.in. Szwed Truls Moregard, który w poprzednim sezonie występował u nas w zespole z Działdowa i w tym okresie mając 20 lat został wicemistrzem świata.

Rok temu wywalczyliśmy pierwszy w historii klubu Dekorglass ćwierćfinał, a teraz gramy o półfinał. W Ulm przegraliśmy 1:3, ale dalej jesteśmy w grze. Ten wynik niczego nie przekreśla. Mnie było miło, bo w Ulm spotkałem wielu znajomych, w tym trenera Mazunova. Warto było się uczyć języków. Wierzę w zespół Dekorglassu, w chłopaków, w awans do półfinału. Oby zdrowie nam dopisało, a i trochę szczęścia się przyda.

Czytaj także:
Ambitne marzenie trenera. Chce wychować mistrza świata
Z maleńkich Żerdzin przez... Australię do reprezentacji Polski

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×