Tenis nadwiślański: Fibakowi łezka w oku się kręci

27 lat po - znów Polak wygrywa przyzwoity turniej. 23 lata po - znów Polak w czołowej setce rankingu. 14 lat po - znów Polak w Roland Garros. Kończymy najlepszy w nowoczesnej erze sezon w historii naszego męskiego tenisa.

Przekopywać się przez archiwa, odnajdując poprzednie znaczące dokonania polskich zawodników to prawdziwa przyjemność. Serce rośnie gdy Polak pokonuje szóstą rakietę świata. Zupełnie inaczej ogląda się też Masters, gdy w stawce jest trzech Polaków.

Jaka nacja miała tylu co my reprezentantów w finałowym turnieju sezonu pod egidą ATP? Żadna! Pięknie, że doczekaliśmy czasów, gdy członkowie naszej najlepszej pary deblowej twierdzą, że sam występ w Masters nie wystarczy. Polski tenisista pokory nabrał już wystarczająco wiele. Wystarczająco długo nasze czołowe rakiety poniewierały się po małych tenisowych obiektach.

On nie gra jak polski zawodnik - powiedzieliśmy sobie, oglądając w ubiegłym tygodniu popis Michała Przysiężnego w Helsinkach. Śmiemy twierdzić, że głogowianin na dywanie hali w fińskiej stolicy pokonałby w tym momencie kilka znanych nazwisk z czołowej setki rankingu. Polski tenisista, jakiego znaliśmy przegrywał jednak ważne mecze w głowie. A wiemy, jaki procent sukcesu w sporcie stanowi psychika.

Czy dokonania Łukasza Kubota, który w Belgradzie w maju jako pierwszy rodak w dziejach zagrał w finale imprezy cyklu World Tour (wcześniej Tour) uskrzydlą innych naszych graczy? Nastoletni wciąż Jerzy Janowicz już był rakietą numer 2 w kraju, znalazł się o krok od US Open i być może w roku 2010 (jeżeli finanse pozwolą) przeprowadzi atak na Top100.

Przecież na treningu wszystko się udaje. Trafiam gdzie chcę i ile razy chcę. Nie wiem, co się ze mną dzieje jak wychodzę na mecz - mówi polski tenisista, jakiego znaliśmy do tej pory. U fantastycznie prowadzącego do zakończenia przy siatce akcji Przysiężnego znajdujemy czynnik inny niż wzór starszego kolegi z Krzyckiego Klubu Sportowego we Wrocławiu. Popularny "Ołówek" cierpiał bowiem długo z powodu kontuzji.

Gdy widzieliśmy Przysiężnego w tym roku na challengerze we Wrocławiu, przykro mówić, ale nie było co po człowieku zbierać. Nie lepiej wiodło mu się na kolejnej polskiej imprezie cyklu, w Bytomiu. Biała koszulka, czerwone spodenki - miał strój odwrotny do reprezentacyjnego, który odział we wrześniu w Liverpoolu. Tam pokazał już nową twarz: Michała Walecznego, także dzięki któremu odprawiliśmy dumnych Brytyjczyków do drugiej ligi Pucharu Davisa.

Michał Waleczny wygrał potem 19 kolejnych meczów, został zawodnikiem października w światowej centrali ITF i pojechał do Helsinek. W tym roku już nie wystąpi, ale w styczniu wystartuje w kwalifikacjach Australian Open. Kubot zagra tam najpewniej z pominięciem fazy wstępnej, a Przysiężny z celnym jak snajperka serwisem może się przebić do głównej drabinki. Dwóch Polaków w Melbourne nigdy nie grało.

W grudniu 1982 Wojciech Fibak wygrał turniej cyklu World Championship Tennis w Chicago (pula nagród 300 tys. dol.), zdobywając 15. i ostatni singlowy tytuł zawodowy. Przysiężnego nie było jeszcze na świecie i minęło ćwierćwiecze po tym jak się już urodził, gdy to on wygrał coś poważnego. Nie kadłubowy turniejik na końcu świata, a największy na świecie challenger o puli nagród 125 tys. dol. Inne to czasy, inny dolar, ale może to początek czegoś lepszego.

Panie Wojtku, nasz męski tenis żyje.

Źródło artykułu: