Wciąż uczę się tenisa - rozmowa z Łukaszem Kubotem, najwyżej notowanym polskim zawodnikiem

Łukasz Kubot znajduje się w najlepszym momencie kariery, na którą z podziwem patrzą dziś ci, którzy zrezygnowali z walki o marzenia. Od najlepszego polskiego zawodnika bije pokora: on wciąż widzi nowe drogi rozwoju, braki w swojej grze, wypatruje szans na zbieranie doświadczeń.

W tym artykule dowiesz się o:

Krzysztof Straszak: Brytyjscy komentatorzy łapią się za głowę, mówiąc o panu jako o szaleńcu. Bo kto to na ziemnym korcie stosuje taktykę serw i wolej. Co w tej kwestii słyszy pan od innych zawodników?

Łukasz Kubot: Oczywiście dochodzi do mnie to, że jestem nietypowym graczem. Szczególnie na korcie ziemnym, gdzie nie gram wymian z głębi. Staram się jednak wykorzystywać swoje atuty, za które uważam serwis i przede wszystkim return, a także ciąg na siatkę. Tego ostatniego nauczyłem się w deblu. Uważam, że jest to mój atut, z którym czuję się mocny. Rywale są do czegoś takiego nieprzyzwyczajeni i mają po prostu problem.

Na czym polega zasługa Radka Štěpánka w tym, że gra pan tak podobnie do niego? Tylko wspólne treningi czy jesteście bliższymi znajomymi?

- Jest to mój kolega, z którym mam coraz lepszy kontakt. Dzięki jego podpowiedziom i radom pnę się w rankingu coraz wyżej. Idę do przodu dzięki jego doświadczeniu i naszym długim rozmowom. On też ma taki styl, że bardzo dużo miesza: stara się chodzić na siatkę, gra dużo skrótów. Nie jest zawodnikiem, który uderza tylko z głębi, ale może grać na całym korcie. A to dużo zmienia.

Ale ofensywa się nie opłaca, dlatego jest mało popularna.

- Gra Štěpánka i jego pozycja w rankingu pokazują, że można być bardzo groźnym. Z pewnością dzisiaj bardzo mało zawodników gra serwis i wolej, czy generalnie chodzi na siatkę. Więcej ludzi gra z głębi kortu. Ja jednak zawsze czułem się dobrze, prezentując inny styl. Cieszę się, że teraz to owocuje, łapię coraz więcej doświadczenia i mogę prezentować się w starciach z coraz lepszymi rywalami.

Czy znajomość ze Štěpánkiem jest efektem obracania się w kręgu czeskiego tenisa?

- Mam generalnie dobry kontakt z czeskimi zawodnikami: Štěpánkiem, także Tomášem Berdychem. Z Radkiem znamy się praktycznie od małego, graliśmy na tych samych turniejach. To nie jest utalentowany chłopak, zawsze go za to ceniłem. Nie ma super ręki, którą zdobywałby punkty a'la Federer, ale do wszystkiego doszedł ciężką pracą. Moja sytuacja jest taka sama. To był taki mój autorytet, z którego czerpałem i mogłem się wiele nauczyć. Dawał mi rady od serca i teraz widzi efekty.

Czy czescy szkoleniowcy byli z panem podczas południowoamerykańskiego etapu cyklu ATP World Tour?

- Tak. Tomáš Hlásek, trener od tenisa, był ze mną podczas całej tej wyprawy do Ameryki Południowej.

A trener Ivan Machytka, drugi członek pańskiego sztabu?

- W Australii spakował się i wrócił do kraju.

Czy w tym momencie obaj są już wyłącznie pańskimi szkoleniowcami?

- Tak. Hlásek to tylko mój trener. Machytka jest natomiast trenerem przygotowania fizycznego także Olivera Maracha.

To uznani szkoleniowcy, na których towarzystwo podczas turniejów może pan już sobie pozwolić.

- Po raz pierwszy mam szansę pracować ze szkoleniowcami, którzy mają tak niesamowity bagaż doświadczeń. Machytka jest jednym z najlepszych trenerów przygotowania fizycznego: rozumie tenis, pracował z Kordą, Štěpánkiem czy Šuchovą. To właśnie on wierzył, że mogę znaleźć się w pierwszej pięćdziesiątce na świecie.

Powróćmy do finału Costa do Sauípe. Czy w meczu z Juanem Carlosem Ferrero chodziło tylko o zmęczenie, czy decydujące znaczenie miał aspekt psychiczny? To była dla pana szansa na największy tytuł w karierze.

- Na pewno byłem zmęczony, rozegrałem wtedy wiele meczów w krótkim czasie. Kiedy pojawiło się zmęczenie, głowa bardzo chciała, ale organizm odmawiał. Trzeba jednak przyznać, że Ferrero grał fantastycznie: tydzień później wygrał także w Buenos Aires, potem doszedł do finału w Acapulco. Nawet gdybym był w wielkiej formie, byłoby mi ciężko go pokonać.

Myśli pan, że to początek wielkiego come backu Ferrero do czołowej dziesiątki, a może jeszcze wyżej?

- Myślę, że tak. Jest bardzo dobrze przygotowany fizycznie. To według mnie jeden z najlepszych zawodników na kortach ziemnych. Ale potrafi grać także na trawie. Jako zwycięzcę turnieju Wielkiego Szlema trzeba go szanować. Można się od niego także czegoś nauczyć.

A pan sam gdzie widzi swoje przeznaczenie? Jaki jest pański poziom rankingowy, gdzie może pan dojść i spokojnie grać, utrzymując się tam?

- Powiem tak: cały czas uczę się tenisa. Cieszę się, że mam szansę trenować i grać z zawodnikami z czołówki, ponieważ mogę się bardzo wiele od nich nauczyć, łapać doświadczenie, a w końcu ich pokonywać. Cieszę się, że będę mógł wystąpić bez eliminacji w wielkich imprezach w Miami, Montecarlo, Rzymie czy Madrycie. To kolejna szansa na zebranie doświadczeń w starciach z rywalami z pierwszej dziesiątki.

Kiedy w meczu z Fernando Verdasco w Acapulco z trybun popłynęło "Polska, Polska, Polska", zagrał pan akurat gema-marzenie. Fani nie są więc dla pana obojętni.

- Na pewno czuję tę sympatię. W Australian Open przeżyłem niesamowite chwile. Może nie powinienem tego mówić, ale atmosfera była wspanialsza niż w Pucharze Davisa: gromadziło się coraz więcej ludzi, śpiewali mi Mazurka Dąbrowskiego przed meczem. Ciarki po plecach przechodziły, ale dla takich chwil warto ciężko pracować. Tego się nie kupi za żadne pieniądze.

Wraca pan do kadry po 959 dniach. Zawiesił pan występy w 2007 roku, chcąc skupić się na karierze singlowej, ale tajemnicą poliszynela były też nie do końca poprawne relacje z polskim związkiem. Jak jest teraz?

- Nie chcę to tego wracać, dla mnie to sprawa zamknięta. Jestem znów w kadrze na mecz z Finlandią i nie wiem co będzie dalej. Cieszę się, że nowym prezesem PZT jest pan Jacek Kseń. Mam nadzieję, że można go trzymać za słowo, i że będziemy współpracowali w dobrej atmosferze.

Może pan powiedzieć jakie relacje panują między panem a Wojciechem Fibakiem?

- Pan Wojtek jest największą postacią tenisa w Polsce. Uważam, że należy mu się szacunek za to, czego dokonał, co osiągnął. To także kolejny człowiek, dzięki któremu mogę się piąć. Był zawodnikiem, który wiedział jak się zachować w konkretnych sytuacjach, grał z najlepszymi na świecie. To jest autorytet, z którego trzeba brać przykład. Jeżeli będę miał taką szansę, złapiemy kontakt, to mam nadzieję, że będę mógł wykorzystać jego doświadczenie w niektórych turniejach. Wierzę, że pojawi się na którejś z większych imprez: zaczniemy współpracę, będę się poprawiał w rankingu, ale przede wszystkim uczył tenisa.

Czy taka współpraca najlepszego w historii i najlepszego teraz polskiego tenisisty miałaby polegać tylko na teoretycznym doradzaniu?

- To przede wszystkim. Może także moglibyśmy poodbijać jakieś piłki, choć nie wiem w jakiej pan Fibak jest teraz dyspozycji. Teraz to wszystko jest świeże, dopiero wróciłem do kraju. Będę starał się skontaktować z panem Wojtkiem. Mam nadzieję, że będzie mógł poświęcić dwa-trzy tygodnie na moją osobę, a ja skorzystam z tego jak najwięcej.

Fibak autorytetem, a czy pan dziś czuje się wzorem dla kolegów? Oni tak o panu mówią.

- Miło mi to słyszeć od młodszych chłopaków. Ja zawsze mówiłem: do wszystkiego doszedłem ciężką pracą, nie jestem utalentowanym zawodnikiem. Inaczej niż moi rówieśnicy, nigdy się dobrze nie zapowiadałem. Paru ludzi już mnie skreśliło, powiedziało, że jestem tylko deblistą. Ale byłem uparty, szedłem do przodu. Dziś mam fantastyczny sztab szkoleniowy, dzięki któremu cały czas się rozwijam. Wiem, że moich kolegów czeka ciężka praca. Żeby się czegoś nauczyć, też będą musieli dostać parę razy po czterech literach.

Źródło artykułu: