Pierwsza część tekstu - Kliknij tutaj!
Zanim doszło do wzruszającej sceny (mamy zawsze ogromnie przeżywają nawet krótkotrwałe rozstanie z dzieckiem), mały Berdia połknął tenisowego bakcyla. Tata, Martin Berdych, zakochany w kolei żelaznej, lubił rekreacyjnie grywać w tenisa. Często zabierał syna na korty. W końcu Tomáš zaczął odbijać piłeczkę. Kiedy Berdia miał 8 lat, wypatrzył go trener Arnoszt Vaszek. Arnoszt jął przekonywać Martina Berdycha, że syn ma ogromny talent i warto pomyśleć o regularnych treningach. - Początki były... różne - opowiada Martin. - Raz się Tomášowi chciało grać, innym razem nie miał najmniejszej ochoty biegać po korcie. Łatwo odczytywałem z wyrazu jego twarzy kiedy jego myśli wędrowały poza kort, a ćwiczenie serwisu było ostatnią rzeczą na którą miał ochotę. Ale nigdy nie odmawiał. Ilekroć proponowałem, że pójdziemy na kort, zawsze wyrażał zgodę - przyznaje wzruszony tata. Tomáš jest jedynakiem. - Berdia to grzeczne dziecko, ale były momenty kiedy lubił postawić na swoim - mówi mama. - Oponował kiedy prosiłam go, aby bardziej przykładał się do odrabiania lekcji, bo sama wiem ile czasu poświęciłam na studia medyczne. Jednak kiedy zauważyłam z jakim entuzjazmem rusza z mężem na korty, wiedziałam, że w dorosłym życiu nie będzie leczył ludzi - wyznaje pani doktor Hana Berdychová.
- Pamiętam, że gdy miałem 12 lat, mama zażartowała sobie widząc styl w jakim odrabiam lekcje. Stanęła przy stoliku, na którym leżały rozłożone książki i widząc mój "zapał" powiedziała: wiesz co, kochanie? Rób co chcesz jak dorośniesz, tylko błagam: nie zostań lekarzem. Dlatego postawiłem na tenis, bo sport jest łatwiejszy niż studiowanie medycyny - śmieje się Tomáš. Tata Martin i syn Tomáš po raz ostatni rozegrali mecz kiedy Berdia miał 13 lat. - Uznałem, że czas najwyższy, aby zajęli się nim profesjonaliści - mówi Martin. - Od tamtej pory nie udzielam synowi rad. Ma wokół siebie sztab ludzi, którzy się na tym znają. Teraz jestem klasycznym kibicem w kapciach, który ogląda tenis w telewizji. Siedzę w wygodnym fotelu i na wszystkim najlepiej się znam! - śmieje się tata Martin. W głębi duszy, ojcu nie podoba się zbyt przeładowany kalendarz startów syna. Martin bardzo denerwował się kiedy w marcu 2011 roku Berdia dźwigał ciężar odpowiedzialności za wynik reprezentacji w meczu Pucharu Davisa: Czechy - Kazachstan. Kadra prowadzona przez Jaroslava Navrátila, byłego trenera Berdycha, przegrała w Ostrawie z Kazachstanem 2–3. Pod nieobecność chorego Radka Štěpánka, Berdia rozegrał dwa trudne mecze w singlu oraz wystąpił w deblu z Lukášem Dlouhým. Po dwóch dniach Czesi prowadzili 2–1, ale Kazachowie zagrali fenomenalnie w niedzielę i wygrali oba mecze w singlu. Berdia był bezradny w pojedynku z fantastycznie dysponowanym Andriejem Gołubiewem. - Gdyby Gołubiew grał cały sezon tak jak przeciwko mojemu synowi, byłby tenisistą z pierwszej dziesiątki rankingu. Wszystko mu wychodziło, a Berdia był przemęczony. Tomas nie jest już taki młody, nie może tak bardzo eksploatować organizmu. Rozegrał wiele pięciosetowych spotkań w Wielkim Szlemie, powinien się oszczędzać. Boję się o niego - dodaje z troską tata Martin. Syn również przejmuje się, gdy ojciec bladym świtem wstaje z łóżka i zmierza na stację kolejową, aby jak co dzień prowadzić lokomotywę Českych dráh. - Tłumaczę tacie, żeby podarował sobie tak absorbującą pracę, bo zdrowie już nie to co kiedyś, a poza tym zarobiłem już tyle pieniędzy, że mogę pomóc tacie jeśli nie jest zadowolony z zarobków. Wtedy obraża się i mówi: ty młodzieńcze, nie skreślaj starego Martina, bo jeszcze niejeden raz wyruszę w kurs. Wiem, wiem, tata musi pracować, bo on nie potrafi inaczej żyć. To uczciwy, porządny człowiek, który lubi czuć się potrzebny i kocha swoje pociągi tak samo jak moją mamę! - Berdia darzy rodziców gigantycznym szacunkiem.
Tomáš często namawia rodziców, aby podróżowali z nim na turnieje, aby oderwali się od znoju codziennych zajęć, ale Martin i Hana nauczeni są, że grosz należy szanować, a nie szastać nim, bo nigdy nie wiadomo kiedy karta się odwróci. Byli z synem w Dubaju, przyjechali na finał Wimbledonu 2010, w którym Berdia grał z Rafą Nadalem, ale nie przepadają za tułaczką po świecie. Wyjątkiem jest... Nowy Jork. - Co roku jeździmy na US Open - mówi Hana Berdychová. - Nowy Jork to niezwykłe miasto. Nadzwyczajna mozaika całego świata. Są takie miejsca w Nowym Jorku, które nawet w staruszku wyzwoliłyby pokłady energii i przekonały go, że jeszcze sporo może w życiu zwojować. Człowiek otrzymuje niezwykłą dawkę pozytywnego myślenia. Nowy Jork ma też inną twarz. Cisza, odludzie, człowiek ma czas, aby porozmawiać z własną duszą i zaszyć się w oazie spokoju. Nie przepadamy z mężem za włóczęgostwem, ale Nowy Jork ma w sobie to coś - zachwyca się Hana. Berdia od najmłodszych lat zdradzał ochotę do częstych podróży. W grupie rówieśników, czy to w przedszkolu czy w szkole, nie błyszczał, praktycznie przemykał niezauważony. Jednak, gdy nadchodził czas szkolnej wycieczki, był najspokojniejszy ze wszystkich uczniów. - Syn nie wyróżniał się w grupie. Przykładał się do lekcji, chodził na zajęcia, ale nigdy nie był przywódcą w grupie. Jednak kiedy rodzice odprowadzali swoje pociechy na dworzec kolejowy, płaczom i histerii nie było końca. Tylko mój Berdia nie lękał się wyjazdu. A kiedy szkolna wycieczka obejmowała wyjazd za granicę, Tomáš był prawdziwą oazą spokoju. Dziś przydaje mu się to podczas częstych wojaży - mówi mama Hana. Opinię pani doktor potwierdza reprezentacyjny kolega Berdycha, człowiek, który uwielbia być duszą towarzystwa, Radek Štěpánek. - Pamiętam, że jeszcze w czasach kiedy Berdia był juniorem, często trenowaliśmy w Prościejowie. Kiedy przy stole siedziało 20 osób, Tomáš nie pisnął nawet słowa. Był cichy i spokojny. Nie opowiadał dowcipów, nie błyszczał w towarzystwie. Tak jest do dziś, choć pamiętam taki wieczór, kiedy Tomáš pokazał inne oblicze... - tajemniczo uśmiecha się Radek. We wrześniu 2009 roku Czesi grali wyjazdowe spotkanie w półfinale Grupy Światowej Pucharu Davisa. W kraju stopniowo narastało nerwowe oczekiwanie, bo tego roku czeska armada pod wodzą Jaro Navrátila grała jak z nut. W marcu Czesi pokonali w Ostrawie faworyzowanych Francuzów, w lipcu po zaciętym pojedynku pokonali Argentyńczyków. Wrześniowy pojedynek ze znakomitym zespołem Chorwacji zapowiadał się ekscytująco. Czechom marzył się finał Pucharu Davisa, Štěpánek był w życiowej formie, dzielnie wspierał go Berdia, w odwodzie zostawał świetny deblista Lukáš Dlouhý. Czescy kibice wsiedli do aut i w licznej grupie przybyli do chorwackiej miejscowości Poreć. To przecudne miejsce położone nad morzem. W 117 roku przed naszą erą osadę podbili Rzymianie i nazwali ją Julia Parentinum. Do dziś w Poreć można podziwiać fascynującą bazylikę Eufrazjana. W miasteczku żyje 11 tysięcy mieszkańcow, ale w ciągu roku tą perełkę na półwyspie Istria odwiedza blisko 800 tysięcy turystów. W środę poprzedzającą pojedynek Chorwatów z Czechami odbyła się uroczysta kolacja dla członków obu ekip. To tradycja w Pucharze Davisa. Kiedy w lipcu 2009 roku Czesi podejmowali w Ostrawie Argentyńczyków, wpadli na oryginalny pomysł zorganizowania wieczerzy w sztolni. Juan del Potro zjechał do kopalni wraz z kolegami, zwiedził przepiękne korytarze, wygłupiał się dzwoniąc ze starego kopalnianego telefonu do Buenos Aires, a potem gości z Ameryki Południowej podjęto uroczystą kolacją w jednej z największych kopalnianych sal. Z kolei Chorwaci zaprosili Czechów do eleganckiej hotelowej restauracji z widokiem na morze. Čilić, Karlović, Zovko, Karanušić świetnie bawili się w towarzystwie Štěpánka, Berdycha, Dlouhego i Hájka. Obaj kapitanowie: Jaro Navrátil i Goran Prpić też tryskali humorem. Gdy zbliżała się godzina 22, czescy tenisiści wstali od stołów i jak na komendę zaczęli kierować się ku wyjściu z sali. Wtedy nieoczekiwanie głos zabrał wokalista zespołu muzycznego, który przygrywał tenisistom obu ekip do kolacji. - Czesi, zanim wyjdziecie, lepiej mnie posłuchajcie - odezwał się chorwacki wokalista. - Wasi koledzy z Chile i USA też opuszczali salę jako pierwsi. Jak zapewne pamiętacie, zarówno Chile jak i USA przegrały z Chorwacją. Radzę wam zatem, żebyście jednak zostali - głos zamilkł, po czym ze sceny popłynęło morze nut. Słysząc to, Štěpánek i Berdia zdjęli marynarki, ruszyli do stołów jak sprinterzy z bloków startowych i kontynuowali biesiadę. - Pamiętam, że Berdia zdjął wtedy krawat, chichraliśmy się do późna, muzycy pięknie grali. Chcieliśmy odczarować Chorwację. Kapitan nie był zbyt szczęśliwy, że zostaliśmy przy stole, ale cóż było robić kiedy Berdia przełamał się. Pomyślałem, że to dobry znak przed półfinałem - powiedział Radek. Tak było w istocie. W piątek, w pierwszym singlowym meczu, na chorwackiej mączce, Štěpánek stoczył porywający bój z Ivo Karloviciem. Czech pokonał Chorwata po 5 godzinach i 59 minutach gry! Wynik w piątym secie brzmiał: 16–14 dla Štěpánka. Karlović miał 78 asów serwisowych, a mimo to, przegrał mecz. - Czuję się jakbym rozegrał 10-rundową walkę w zawodowym boksie - mówił Ivo po spotkaniu z Radkiem. To żadna nowina dla Chorwata. W 2005 roku podczas meczu pierwszej rundy Wimbledonu, Ivo zaserwował 51 asów i przegrał z Daniele Braccialim, a cztery lata później podczas pierwszej rundy Roland Garros Karlović miał 55 asów, a i tak przegrał w 5 setach z Lleytonem Hewittem. W Poreć Ivo wyśrubował rekord, ale radował się Štěpánek. Czescy fani wywiesili transparent z kulinarną metaforą "Karlović na żaru a’la Stepec, Ćevap Čilić a’la Berdia". Czescy tenisiści zadbali o właściwe menu. Na fali triumfu Štěpánka, Berdia po pięciosetowej bitwie (prowadził już 2-0) pokonał Čilicia, a w sobotę debel Štěpánek/Berdych przesądził o losach półfinału pokonując w trzech setach Karlovicia i Zovko. Czesi oszaleli z radości. - To był niezwykły weekend - wspomina Tomáš. - Awansowaliśmy do finału Pucharu Davisa. Pamiętam, że jako mały chłopiec uwielbiałem oglądać mecze Pucharu Davisa w telewizji, choć były one rzadko pokazywane na antenie. Nie zapomnę tamtych transmisji. Petr Korda, Jirka Novák, Pete Sampras, Andre Agassi. Tenisiści radowali się bardziej kiedy grali dla kraju. Zrozumiałem to gdy w 2007 roku wygrałem turniej na trawiastych kortach w Halle. Pokonałem Marcosa Baghdatisa, obok mnie był trener oraz człowiek od przygotowania kondycyjnego i nawet nie mogłem nacieszyć się tytułem, bo zaraz trzeba było pomyśleć o następnych treningach i podróży do Londynu, bo wkrótce zaczynał się Wimbledon. Z reprezentacją jest piękniej, inaczej. Można dać upust radości, cieszyć się jak dziecko. Kiedy w 2009 roku awansowaliśmy do finału z Hiszpanią, chciałem, aby Czechy przerodziły się w drugie Nagano. Zawsze noszę w pamięci mecz z udziałem naszych hokeistów, którzy w 1998 roku na igrzyskach w Japonii pokonali 1–0 Rosjan i zdobyli olimpijskie złoto. Na Václavské náměstí i na Staroměstské náměstí w Pradze było 100 tysięcy ludzi, mimo, że był środek zimy i wczesny ranek. Chciałem, żeby cały kraj oszalał na naszym punkcie podczas finału z Hiszpanią. Był grudzień, weekend, chcieliśmy powtórzyć wynik z 1980 roku, ale naród nie wyległ na ulice Pragi. Szkoda, ale i tak dla tych cudownych chwil, warto było ciężko trenować. Pokazaliśmy, że Czesi potrafią grać w tenisa - wspomina Berdia. Porażka 0-5 w finale rozegranym w Barcelonie w Palau Sant Jordi nie załamała Czechów. Rok później Czesi byli o włos od awansu do finału Pucharu Davisa. W półfinale wybrańcy Jaro Navratila prowadzili 2–1 na wyjeździe z Serbią, ale Novak Đoković i Janko Tipsarević przechylili szalę zwycięstwa na rzecz ekipy prowadzonej przez Bogdana Obradovicia. Berdia żałował, bo bardzo chciał poczuć przedświąteczną atmosferę w Paryżu i zobaczyć jak w grudniu prezentuje się francuska stolica... - Puchar Davisa to niezwykła przygoda. Pamiętam swój debiut w kadrze. To był wrzesień 2003 roku, raptem dwa dni po moich 18 urodzinach. Graliśmy na wyjeździe z Tajlandią. Nie zapomnę pojedynku w marokańskim Oudja w 2006 roku kiedy z Tomášem Zibem i Lukášem Dlouhým pokonaliśmy gospodarzy 5-0. Pamiętam też mecz w Lambare, w Paragwaju. To był wrzesień 2004 roku. Pokonaliśmy gospodarzy 5-0, a w zespole grali wówczas Jirka Novák, Radek Štěpánek i Michal Tabara. Świadomość, że 6 lat po debiucie w Pucharze Davisa, dotarłem z kolegami do finału rozgrywek o to cenne trofeum powala mnie z nóg. To przepiękne, że dane mi było przeżywać tak cudowne chwile na korcie... - zachwyca się Berdia.
Trzecia część tekstu autorstwa Tomasza Lorka za tydzień