Marcin Matkowski, 30 lat, i Mariusz Fyrstenberg, 31, finaliści US Open (foto PAP)
Sytuacja, bardziej komfortowa jeszcze przed poprzednim turniejem, jest klarowna: Polacy muszą zanotować lepszy wynik niż Jean-Julien Rojer i Eric Butorac, którym ulegli w I rundzie w Walencji, gdzie rywale pomaszerowali aż do finału, zatrzymani dopiero przez Bryanów. Ci ostatni mogą stanąć na drodze Polaków w ćwierćfinale w Paryżu, ale Rojer i Butorac już rundę wcześniej trafiliby na Zimonjicia i Llodrę, drugi debel świata.
Impreza ATP World Tour rangi Masters 1000 w hali w Bercy wszystko wyjaśni ( - Wiedzieliśmy, że tak będzie - mówi Matkowski), ale czy nie właśnie tam, w Palais Omnisports w 12. dzielnicy Paryża, Polacy dwukrotnie pokonali braci Bryanów? - Jesteśmy rozstawieni, a w Paryżu zawsze mieliśmy niezłe rezultaty, więc na to samo mam nadzieję w tym roku. Zagrać w Londynie: taki jest nasz cel - zapewnia Matkowski.
ZOBACZ: Paryskie kombinacje
Występując w Masters nieprzerwanie od 2008 roku, Matkowski i Fyrstenberg także w ubiegłym roku jechali do francuskiej stolicy niepewni startu w Finałach ATP World Tour, choć wtedy mieli komfort przewagi punktowej nad rywalami, którym ulegli w II rundzie. - Któryś rok z kolei walczą o Masters, są między piątym a ósmym miejscem i ciągle się to waży w końcówce - mówi Radosław Szymanik, trener naszych deblistów. - Rywalizacja w tym roku jest już zupełnie dramatyczna, bo dawno nie było trzeba bić się o miejsce aż do ostatniego turnieju.
Noga nie zmienia nic
Nasi debliści uśmiechają się na wspomnienie US Open. Prawie 40% ich punktowego dorobku to owoc sukcesu w Nowym Jorku - pierwszego wielkoszlemowego finału z udziałem Polaka od 1978 roku. Porażka 2:6, 2:6 nie pozostawia wątpliwości, kto zasłużył na tytuł: - Melzer i Petzschner zagrali dużo lepiej - przyznają zgodnie nasi debliści. - Nie patrzyliśmy na to, czy to finał, czy nie - ten fakt nie wywoływał w nas żadnych dodatkowych nerwów. Ale przecież każdy chce wygrać finał Wielkiego Szlema. Oni lepiej dostosowali się do warunków. Na naszą grę wpłynęło raczej całodniowe oczekiwanie na mecz - mówi Matkowski.
Wiele komentarzy wywołały okoliczności spotkania. - Czekaliśmy długo na wyjście na kort. Wyszliśmy i oni... od razu nas przełamali. Wszystko układało się po ich myśli - ciągnie Matkowski. W drugiej partii Polacy stracili serwis przy 2:3 po tym, jak przy 30-30 rywale zdobyli punkt dzięki odbiciu piłki od łydki Petzschnera: - Ten moment mógł wiele zmienić. Melzer grał bardzo dobrze od początku do końca, ale Petzschner zaczął wtedy prezentować się słabiej, a my zaczęliśmy się do nich dobierać. Jak mogło to być, nigdy się nie dowiemy, ale nie ma co zwalać naszej przegranej na nogę Petzschnera - mówi Fyrstenberg.
Kontrowersyjna sytuacja podziałała na naszych deblistów deprymująco, co potwierdza Szymanik. - Obaj wiedzieli, że zostali oszukani i do końca meczu, przez trzy następne gemy, o tym myśleli. Kiedy się nie układa, wszystkie takie rzeczy są ważne. Można powiedzieć: nie byłoby nogi, Marcin odegrałby woleja gdzie indziej, skończyłby go i mielibyśmy 40-30, pewnie byśmy wygrali tego gema, wtedy byłoby 3:2 bez breaka... czysta sytuacja - mówi gdański trener. - Nie ma co jednak zwalać winy na to, że ktoś zagrał nogą: jedna piłka najczęściej nie zmienia nic w meczu, który się przegrywa 2:6, 2:6. To ten człowiek może mieć do siebie wewnętrzne pretensje. Jego kodeks etyczny jest dla mnie rzeczą dziwną.
Według Szymanika na przebieg finału najbardziej zaważył początek. - I runda też była taka, że naszym się nie układało, grali nerwowo, stracili seta, ale wrócili. W finale jednak raz, że słabiej zaczęli (bo popełniali dużo błędów), to świetnie grali Melzer i Petzschner, szczególnie on: co dostał piłkę, to potrafił zagrać tak, że nasi już jej nie dotykali. Zimny prysznic na początek, potem brakowało czasu i swobody, żeby II set się rozwinął. Może jakby utrzymali dłużej grę z gema, gdy obronili break pointa i wrócili na 2:2, może gdyby udało się utrzymać dwa serwisy pod rząd... Można porównać ten finał do meczu bokserskiego: wychodzi się na I rundę, ma się opracowaną strategię, ale dostaje się przypadkowy cios, albo nawet taki wypracowany przez przeciwnika, i przez następne trzy rundy jest się w oszołomieniu. Nasi dostali cios między oczy - dwa szybkie breaki na początku, no i tamci grali już bardzo swobodnie. Obserwowałem ze trzy mecze Petzschnera i Melzera: finał był ich najlepszym występem.
Ubogi w sukcesy w erze zawodowej polski tenis cieszy się z wielkoszlemowego finału Matkowskiego i Fyrstenberga, ale żałuje, że srogo go przegrali: taka jest powszechna opinia. - Może trzeba się cieszyć, że takie spotkanie zdarzyło im się w finale, a nie wcześniej, bo inaczej by do niego nie doszli - zastanawia się Szymanik. - Z drugiej strony jednak dochodzi się do pierwszego w karierze finału Wielkiego Szlema, ma się szansę przejść do historii, zdobyć punkty i zarobić pieniądze, bo nie oszukujmy się: w zawodowym sporcie te rzeczy się liczą - i kasa, i sukcesy.
Już zaliczanym do światowej czołówki, Matkowskiemu i Fyrstenbergowi brakuje zatem jednego klucza, by przejść do historii debla: tytułu wielkoszlemowego. - Wygrana w turnieju Wielkiego Szlema dodaje pewności siebie, a też przeciwnicy odbierają cię w inny sposób - tłumaczy Szymanik. Z graczy notowanych w rankingu teamów wyżej od Polaków, na dziewiczy laur w którymś z czterech najważniejszych turniejów czekają także Horia Tecău i Robert Lindstedt, Aisam-Ul-Haq Qureshi i Rohan Bopanna oraz Rojer i Butorac, ale te duety nigdy wcześniej nie grały w Masters, a do czołówki przebiły się dopiero względnie niedawno. Polacy tymczasem debiutowali w turnieju dla najlepszych już w 2006 roku.
Szybka gra
Trudno wskazać, gdzie leży granica możliwości Matkowskiego i Fyrstenberga: Szymanik mówi ostrożnie o pierwszej czwórce. Można za to ocenić ich potencjał. Trener rzuca hasło-klucz: serwis. - Podanie odgrywa olbrzymią rolę. Marcin i Mariusz bardzo szybko serwują, co przy obecnym systemie liczenia, maksymalnie tylko siedem punktów w gemie, daje im szansę być wyżej. Mają na dodatek i prawą, i lewą rękę: to jest niesamowity atut. Ale zupełnie inna sytuacja jest w Wielkim Szlemie, kiedy w tradycyjnym systemie punktacji, przy nieograniczonej liczbie piłek w gemie, dużą większą rolę odgrywa przygotowanie fizyczne. Serwis już nie daje takiej przewagi, ponieważ nie ma decydującej piłki, kiedy można jednym uderzeniem wszystko rozstrzygnąć, tylko trzeba to zrobić dwa razy.
Mimo przekroczenia 30. roku życia Matkowski i Fyrstenberg ciągle się rozwijają - to dostrzeże każdy śledzący ich poczynania. Jeszcze trzy lata temu nie byli zadowoloneni z poziomu swojego woleja. - To nie jest tak, że jeżeli chce się być ciągle w czołówce, liczyć się w Top 10 singla czy debla, to można zasypywać gruszki w popiele - zapewnia Szymanik. - Każdy zawodnik i każdy debel się rozwija. Wolej został przez Marcina i Mariusza poprawiony - to jest teraz ich broń, obok serwisu. Aczkolwiek zdarzają się słabsze momenty i są zawodnicy, którzy grają na siatce po prostu lepiej.
Rozwój Matkowskiego i Fyrstenberga to dowód na to, że nigdy nie powinno się zarzucać pracy nad techniką. - Myślę, że technicznie się poprawiliśmy, ale jest jeszcze dużo pracy. Czołówka jest od nas troszeczkę wyżej pod tym względem - przekonuje "Fryta". - Dużo elementów zostało przez nich poprawionych - tłumaczy Szymanik - już zanim zaczęli współpracę ze mną, gdy trenowali z Leszkiem [Bieńkowskim].
Jako dziecko nie marzy się o wielkich sukcesach w deblu. - Obaj zaczynali jako typowi singliści - mówi o polskich gwiazdach gry podwójnej Szymanik. - Dobre serwisy i gra z tyłu kortu. Potem lekka transformacja: próba grania do przodu, bo uważali, że tak trzeba, i to był dobry ruch. Przyszła jednak stagnacja z wynikami, przez półtora roku się wahali, potem było już dużo lepiej. Wolej zaczął odgrywać swoją rolę: po dobrym serwisie trzeba być przygotowanym na ripostę. Szczególnie dziś, bo nawierzchnie są coraz wolniejsze i czasami as jest jedynym sposobem na to, by zdobyć bezpośrednio punkt z podania. Wolej: jak się go nie ma, albo ma się słabszy dzień, to zawodnicy czołówki to wykorzystują. I kosztuje to bardzo drogo.
Doświadczenie, klucz do debla
Matkowski i Fyrstenberg, podpora kadry narodowej, są obok braci Bryanów, legend tenisa w USA, jedynym deblem światowej czołówki, który pozostaje w tym samym zestawieniu od lat. - Nie zgodzilibyśmy się na zamianę partnerów - zapewnia Fyrstenberg. - Dobrze nam się układa - dodaje Matkowski. - Nie ma powodów, żeby coś zmieniać. Co roku walczymy o Masters, jesteśmy w światowej czołówce, zagraliśmy w finale Wielkiego Szlema. Jeżeli będziemy grać tak dalej, na pewno nic nie zmienimy. Mam nadzieję, że tak będzie.
- Niezależnie od konstelacji, najlepsi debliści to bardzo dobra klasa tenisowa - uważa Szymanik. - I nie ma co mówić, że to są starsi zawodnicy - zastrzega. - Większość z nich ma powyżej 35 lat, ale na koncie dobre kariery singlowe. Nie musieli być koniecznie w Top 10 czy Top 20, ale wystarczy Top 50, po zebraniu doświadczeń gdzie dużo łatwiej jest grać debla. Taki kolega z Bahamów, Mark Knowles: powiedzmy sobie szczerze - weteran bez rankingu, aczkolwiek cały czas jest dobrym graczem, któremu już trochę brakuje od strony fizycznej, ale ma niesamowite doświadczenie. Czołowi debliści mogą sobie rozpisać na kartce każdego z przeciwników, bo grali z nimi nie raz, oglądali ich nie raz. Wiele też na korcie przeżyli, także nie za bardzo podnosi im się ciśnienie, bo podchodzą do gry w zupełnie inny sposób.
Nie ma wątpliwości: w deblu doświadczenie gra dużo większą rolę niż w singlu. Tłumaczy Szymanik: - Na dzień dzisiejszy gra singlowa tak bardzo się zmieniła, tak bardzo fizyczna strona odgrywa dużą rolę, że jednak potrafi to zabić nawet doświadczenie. W deblu nie trzeba być aż tak wybitnie przygotowanym kondycyjnie, choć oczywiście potrzebne są szybkość, zwrotność, zwinność, koordynacja, ale są to zupełnie inne cechy niż te potrzebne przy typowym singlowym graniu.
Masters, zróbmy spektakl
"Z gardeł im wyrwaliśmy to zwycięstwo!!!" - cieszyli się polscy debliści rok temu po triumfie nad Bryanami w fazie grupowej Masters. Wspaniały pokaz uroku debla, zwycięstwo nad najlepszymi graczami w historii (po obronie trzech meczboli) i, niemniej ważne, transmisja w Polsacie Sport. Stara prawda: dzisiejszy sport bez telewizji nie istnieje. Ostatni rekord oglądalności tenisa w Eurosporcie, w związku z występem Agnieszki Radwańskiej w Masters, pokazuje, że tenis ma w Polsce ogromne pole do zainteresowania fanów sportu.
- To w Masters panuje najlepsza atmosfera dla debla w hali - przyznaje Matkowski. - Lubimy grać pod dachem - dodaje Fyrstenberg. Ich piąty występ w Masters niedaleko. Londyn znów pokaże, że potrafi znakomicie zapromować grę podwójną, a najlepsi specjaliści w tej konkurencji zaprezentują światu popis, jakiego na co dzień nie można zobaczyć w telewizji. Dwukrotni półfinaliści, M&F chcą zrobić kolejny krok w tym największym widowisku deblowym.