Tenis monotonny, w którym rządzi przebijanie nieskończonej ilości piłek bądź też tenis jednostajny w stylu bum-bum oparty na próbie kończenia każdej piłki wytrenowanym forhendem lub bekhendem. Z jednej strony perfekcyjna defensywa, która może zdać egzamin tylko na krótszą metę (coś o tym wie chociażby Jelena Janković). Z drugiej strony bomby z głębi kortu. Wygląda to efektownie, gdy piłki wpadają w kort, gorzej gdy celownik zostanie rozregulowany. Wtedy taka tenisistka nie wie co ma ze sobą począć i szuka pomocy w niebiosach.
Tenisistki boją się wchodzić w kort, przy break pointach trzęsą się im nogi. Przy serwowaniu na seta czy mecz, przy piłkach setowych czy meczowych tysiące myśli kłębi się w głowie i pada na nie blady strach. Zalewa nas fala młodych, wykonujących katorżniczą pracę na siłowni tenisistek, które nie mają swojego stylu. Mamy kalkowanie ciągle tego samego wzoru: siła mięśni + rąbanie drewna = Wielki Szlem. Wszystko też zależy od tego co siedzi w głowie danej tenisistki lub co w niej pozostanie po wielkim triumfie, lecz generalnie mamy dwa rozwiązania: szybki wzlot i jeszcze szybszy upadek, nic po środku, tenisistka rąbiąca w piłkę z całą mocą ma problem z powrotem na najwyższy poziom po serii dołujących porażek. Najlepszym przykładem jest tutaj Ana Ivanović, która po triumfie w Rolandzie Garrosie 2008 stała się jedną z wielu, którą stać na chwilowe przebłyski, a nie jedną z nielicznych, którą ciężko pokonać.
- Jest tak solidna, leworęczna... jedyna, jaką tak naprawdę lubię oglądać. U innych rządzi monotonia - tak w wywiadzie dla L'Equipe Martina Hingis mówiła o Petrze Kvitovej, w której szkoleniu pomaga w akademii Patricka Mouratoglou. Można wdać się ze słynną Szwajcarką w polemikę. Czy Petra aż tak bardzo wyróżnia się na tle młodych gniewnych, które szybko rozwijają skrzydła i jeszcze szybciej dają sobie je podciąć? Owszem robi wrażenie piorunujący forhend Czeszki, jej coraz lepszy bekhend oraz znakomity serwis. Petra w pięknym stylu wygrała Wimbledon, lecz jedna jaskółka wiosny nie czyni (wie coś o tym Ivanović). Gdy tenisistkę z Fulnek zawodzi forhend wtedy czuje się bardzo niepewnie i wszystko przestaje funkcjonować, jak w półfinale w Sydney, gdy miała Na Li na widelcu i nagle sama wylądowała na rożnie. Owszem po popełnieniu seryjnie całej masy błędów potrafi szybko wrócić na swój najwyższy poziom, ale nierzadko bywa też bezradna, bo nie ma innych rozwiązań w swojej grze. Przy siatce nie czuje się na tyle pewnie, by odmieniać w ten sposób losy meczów (choć od czasu do czasu zdarza się jej dać koncert gry na małe pola, co pokazuje skalę jej talentu, lecz ile już takich zostało zmarnowanych). Forhend, niewymuszony błąd, niewymuszony błąd, forhend, forhend, niewymuszony błąd, od czasu do czasu jakiś bekhend... Na tym póki co opiera się gra Kvitovej. Potrafi być zabójczo skuteczna, jak w meczu z Danielą Hantuchovą bądź też koszmarnie psująca, jak w spotkaniu z Alexandrą Dulgheru. Nigdy nie wiemy co zgotuje nam danego dnia.
Ta nieobliczalność jest generalnie cechą kobiet w obecnym tenisie, można je za to kochać lub nienawidzić. Jeśli nawet zgodzić się z tezą Martiny, że Petra gwarantuje zerwanie z monotonią, to na pewno nie jest to jedyna na tym tle wyróżniająca się zawodniczka w cyklu. Wymienić trzeba chociażby Maríę José Martínez (wolejem wygrała duży turniej w Rzymie) czy z czołówki Francescę Schiavone (szalone ataki przy siatce przyniosły jej triumf w Rolandzie Garrosie). Obie prezentując nietuzinkowy tenis bardzo długo czekały na swoją szansę i w pełni ją wykorzystały. A z młodych jest oczywiście Agnieszka Radwańska, "polska Martina Hingis", jak ją zwą. Krakowianka ma swój styl gry, którym zjednała sobie fanów na całym świecie (nie bez powodu przecież wybrali ją ulubioną zawodniczką). Zdecydowanie nie można powiedzieć, że jej tenis jest monotonny. Isia sezon rozpoczęła od półfinału w Sydney. Pokonała Karolinę Woźniacką, lecz po porażce z Wiktorią Azarenką prorocy zaczęli wieszczyć, że już się wyszumiała i wszystko wróci do normy sprzed jej azjatyckiego wyskoku. Skoro tak dobrze potraficie przewidywać przyszłość to może skreślcie dla mnie numery w totolotka (bo sami już pewnie jesteście bogaci), będę wam bardzo wdzięczny za trafioną szóstkę i może wam jakiś procencik z tego odpalę, jeśli wam jeszcze mało pieniędzy.
Przed Agnieszką teraz wielka próba w Australian Open. Jeśli nie dojdzie co najmniej do ćwierćfinału przeciętny kibic zapomni o tym, ile Isia radości nam dostarczyła podczas azjatyckiego tournee jesienią zeszłego roku. I tym razem trzeba będzie przyznać mu rację: skoro jest forma to niech to potwierdzi w Wielkim Szlemie. Trzeba to jasno powiedzieć, jeśli Agnieszka w Melbourne odpadnie przed ćwierćfinałem (w I rundzie katastrofa była blisko) będzie to wielkie rozczarowanie. W walce o półfinał krakowianka ma zagrać rewanż za Sydney z Azarenką, jeśli by Białorusinkę pokonała wtedy zdarzyć się może absolutnie wszystko. Jednak najpierw poczekajmy aż do tego ćwierćfinału dojdzie.
Liczba tygodnia to siedem. Mona Barthel wygrywając w Hobart osiem spotkań zdobyła dla Niemiec siódmy tytuł w cyklu WTA od 2009 roku. Wcześniej reprezentantki Niemiec wygrały siedem turniejów na przestrzeni lat 2000-2008. Nasi zachodni sąsiedzi cieszą się z posiadania tak wielu uzdolnionych tenisistek i mają nadzieją na powrót złotej tenisowej gorączki lat 80 i 90, by przynajmniej jedna z nich stała się gwiazdą na miarę Steffi Graff. A my liczymy, że po siostrach Radwańskich coś jeszcze z polskiego tenisa zostanie. A na razie marzymy o historycznym wielkoszlemowym tytule, póki co naszej rodzynki w czołówce Agnieszki, a wtedy Martina sobie o niej na pewno przypomni.