Urodzony i wychowany na przedmieściach Santiago, Fernando rozpoczął przygodę z tenisem w wieku sześciu lat. Trenowany początkowo przez ojca, w wolnych chwilach amatorskiego zawodnika, na co dzień zaś zarządcę młyna w chilijskiej stolicy. Gdy Fernando miał 14 lat, cała rodzina przeprowadziła się do Miami, gdzie przyszły finalista Aussie Open ćwiczył już pod okiem najlepszych trenerów i szlifował uderzenie, które na zawsze pozostanie w pamięci kibiców białego sportu: morderczy forhend - Nawet po miesiącu przerwy mogłem zagrać forhend, jak mi się podobało. Nie dotyczyło to żadnego innego aspektu mojej gry, tylko forhendu - mówił Chilijczyk, patrząc już z perspektywy kilkunastu lat gry w Tourze.
- Pamiętam, że usłyszałem o chłopaku z Chile, który był całkiem niezły. Nigdy wcześniej nie widziałem juniora, który był w stanie uderzać forhend z taką mocą. Wiedziałem, że będzie doskonałym zawodnikiem, jednak grał wtedy jeszcze jak szaleniec. Pamiętam, że zagrał znakomity mecz z Lleytonem Hewittem. Australijczyk ostatecznie wygrał, ale to Fernando robił dziury w korcie. Taka była moc tego uderzenia - wspomina po latach Darren Cahill, były trener m. in. Hewitta i Agassiego.
González znakomicie zapowiadał się już jako junior. Osiągnął pierwsze miejsce w juniorskim rankingu i wygrał w 1997 roku juniorskiego Rolanda Garrosa w singlu, pokonując w finale inną przyszłą gwiazdę światowych kortów - Juana Carlosa Ferrero. Rok później, jako niespełna 18-latek zadebiutował już w narodowej reprezentacji w rozgrywkach Pucharu Davisa.
Na sukces w rozgrywkach seniorskich przyszło jednak Chilijczykowi poczekać aż do roku 2000, gdy w Orlando wywalczył pierwszy zawodowy tytuł. Jak się okazało, naprawdę poważne wyniki przyszły dwa lata później. Najpierw w Miami, jeszcze jako kwalifikant, pokonał w II rundzie Carlosa Moyę, a potem samego Pete'a Samprasa: - Byłem niezwykle podekscytowany, to był mój pierwszy występ w tej imprezie. Miałem okazję zagrać z Samprasem, moim idolem. Pokonanie go było wielkim krokiem w mojej karierze. W Cincinnati po raz pierwszy osiągnął półfinał prestiżowego turnieju z cyklu Masters Series, zaś dwa tygodnie później w Nowym Jorku po raz pierwszy zagrał w wielkoszlemowym ćwierćfinale, a sezon zakończył w czołowej 20.
Po przełomowym sezonie 2002 nadeszły kolejne dwa lata tenisowego marazmu, krążenia w trzeciej i czwartej dziesiątce rankingu i charakterystycznej dla Gonzáleza nierównej gry. Kolejnym wielkim krokiem w karierze tenisisty z Santiago były igrzyska olimpijskie w Atenach, gdzie najpierw dostąpił zaszczytu bycia chorążym chilijskiej reprezentacji, potem zaś wywalczył dwa medale: złoty w grze podwójnej w duecie z Nicolásem Massú oraz brązowy w grze pojedynczej, broniąc w decydującym meczu z Taylorem Dentem dwóch piłek meczowych i wygrywając 16:14 w III secie.
Najlepszy okres w grze Fernando to jednak lata 2005-2007. W roku 2005 zadebiutował (wchodząc do gry jako rezerwowy) w kończącym sezon Turnieju Mistrzów, zaś sezon później po raz pierwszy zagrał w finale imprezy Masters Series w Madrycie, gdzie musiał jednak uznać wyższość Rogera Federera.
Życiowa eksplozja formy przyszła w styczniu 2007 roku, kiedy to Chilijczyk w niesamowitym stylu osiągnął finał wielkoszlemowego Australian Open, wprawiając jednocześnie w szok i zachwyt kibiców na całym świecie. W drodze do najważniejszego spotkania w karierze pokonał wschodzącą wtedy gwiazdę tenisa, młodziutkiego Juana Martína del Potro, a także znanych i cenionych zawodników z najwyższej półki: Lleytona Hewitta, Jamesa Blake'a, Rafaela Nadala i Tommy'ego Haasa. Pech chciał, że w finale ponownie czekał na niego Federer, który rozpoczynał ostatni sezon swojej wielkiej dominacji: - Roger grał naprawdę doskonale. Był to mój jedyny finał Wielkiego Szlema, on miał ich na pęczki. Nie myślę jednak o tym jako o czymś, co mogło mi się udać, a się nie powiodło. Zawsze staram się myśleć o rzeczach dokonanych.
Finał imprezy wielkoszlemowej i wcześniejsze medale olimpijskie uczyniły z Gonzáleza bohatera narodowego. Witany w Santiago z niezwykłym entuzjazmem, będący obiektem westchnień chilijskich dam (Fernando znany był z tego, że nie spędza wolnego czasu na czytaniu rozpraw starożytnych filozofów), pozostał gwiazdą już do końca kariery.
W dalszej części sezonu przyszedł kolejny finał wielkiej imprezy (tym razem w Rzymie), a na koniec roku po raz pierwszy i jedyny w karierze zagrał jako pełnoprawny uczestnik w Turnieju Mistrzów w Szanghaju. Co prawda swój udział zakończył na fazie grupowej, ale w meczu otwarcia za 11. podejściem pokonał prowadzącego w rankingu Rogera Federera.
Rok później Fernando po raz kolejny osiągnął sukces na igrzyskach olimpijskich, dopiero w finale ulegając będącemu w życiowej formie Rafaelowi Nadalowi. Jednak nie ten mecz był najważniejszy. Półfinałowe spotkanie z Jamesem Blakiem odcisnęło piętno na jego dalszej karierze. W podczas spięcia przy siatce Amerykanin mocno uderzył piłkę, która wylądowała na aucie, choć - jak pokazały telewizyjne powtórki - ta dotknęła po drodze rakiety Chilijczyka. González nie przyznał się, przez co aż do ostatnich dni na kortach przylgnęła do niego etykietka "oszusta".
Ostatnim wielkim akcentem w tenisowym życiorysie Fernando był Roland Garros w 2009 roku. Chilijczyk wyeliminował w ćwierćfinale Andy'ego Murraya, jednak przegrał w półfinale z Robinem Söderlingiem, marnując przewagę 4:1 w decydującej odsłonie. Do historii przeszło już zachowanie popularnego Gonzo w pierwszym secie, kiedy nie zgadzając się z ostateczną decyzją sędziego... usiadł na śladzie: - Cieszę się, że powróciłem ze stanu 0-2 w setach. Robin jednak był za dobry, nie mogłem go ruszyć. Jeśli chodzi o ten punkt, zrobiłem to dla zabawy. Jedna wymiana przecież nie wpływa na pięciosetowe spotkanie. Tak blisko kolejnego wielkoszlemowego finału i zarazem tak daleko.
Od tego turnieju droga była już tylko jedna. Ćwierćfinał US Open, a następnie plaga kontuzji, które spowodowały, że Chilijczyk kończył karierę przechodząc kolejne rehabilitacje, zamiast ciesząc się tenisem: - Dwa, trzy lata temu zacząłem myśleć, że nadchodzi moment, by się pożegnać. Nie planowałem tego, ale wciąż wyglądałem dogodnej chwili. Gdy jednak czujesz, że wszystko cię boli, nie masz siły trenować, podróżować, to znaczy, że ten czas już nadchodzi. Decyzja przyszła nagle, w lutym 2012 roku. Pożegnalne tournée w Ameryce Południowej gromadziło tłumy na trybunach, mimo porażek w początkowych rundach. Ostatnim meczem Gonzáleza było spotkanie I rundy w Miami, gdzie pokonał go Nicolas Mahut. Po meczu Fernando najpierw serdecznie uściskał rywala pod siatką, potem sędziego stołkowego, dziennikarzy na korcie, operatora kamery, a nie koniec długo rozdawał autografy.
- Nie chodzi tylko o tenisa, chodzi też o przyjaciół. Wszyscy graliśmy ze sobą tyle razy, a na koniec dnia kończyliśmy jako przyjaciele, doskonale się znaliśmy. Oczywiście, atmosfera była wspaniała. Jesteśmy teraz daleko od Chile, a mimo to na korcie wisiały flagi, przyszła moja rodzina. Mam tu wielu przyjaciół i cieszyłem się tą chwilą - mówił wzruszony González po ostatnim meczu w Miami, po którego zakończeniu wyemitowano na korcie film, w którym żegnali go Novak Đoković, Rafael Nadal, Roger Fererer, Andy Murray, bracia Bryanowie i David Nalbandian.
Jaki był González na korcie? Szalony. Nie kalkulował, często grając z pełnym ryzykiem, mimo że sytuacja zdawała się sugerować grę spokojną i rozważną. Zapewne właśnie przez tę nutkę szaleństwa został mimo wszystko zawodnikiem niespełnionym: - Myślę, że mogłem w trakcie kariery osiągnąć więcej niż piąte miejsce na świecie. Nie dręczy mnie to jednak, jestem spokojny - mówił Chilijczyk podczas imprezy w Miami. Poniższe wideo przestawia wszystkie najbardziej charakterystyczne cechy tenisa Gonzáleza. Kapitalny forhend, szalony bekhend i rakiety roztrzaskiwane po prostych błędach.
Co dalej czeka Fernando? - Zacznę pracować w mojej fundacji, spróbuję zachęcić ludzi w Chile, by zaczęli grać w tenisa. Chcę zagrać w swojej ojczyźnie dużo meczów pokazowych. Chile to duży kraj, pojawię się w wielu miejscach - mówi González. - Wciąż kocham tenis. Rozgrywki seniorów są znacznie luźniejsze i myślę, że świetnie będę się tam bawić.
Tak więc: Adios, Feña!