Finały do zapomnienia i bolączki tenisowego światka

Z zakończonych w poniedziałek Finałów ATP World Tour ciężko zapamiętać coś więcej niż suche statystyki. Sytuacja w światowym tenisie z roku na rok się pogarsza, osiągając coraz to nowy wymiar.

Robert Pałuba
Robert Pałuba

Finały w roku 2011 zostały zagłuszone powszechnym hurraoptymizmem i zachwytami nad wielkim Rogerem Federerem, który na ostatniej prostej zamienił fatalny dla siebie sezon w tylko słaby. A już wtedy działo się wiele niedobrego. Novak Djoković jeszcze przed turniejem mówił, że gra, bo musi i nie ma najmniejszej ochoty dawać z siebie więcej niż skrajne minimum przyzwoitości. Andy Murray po pierwszym meczu uciekł na wakacje, a Rafael Nadal pętał się po korcie bez cienia wigoru i chęci do gry, mając w głowie nadchodzący finał Pucharu Davisa w Sewilli.

Tym razem czołówka niby przygotowała się lepiej, ale odbiór turnieju całkowicie zepsuli Tomáš Berdych, Jo-Wilfried Tsonga i Janko Tipsarević, którzy do Londynu przyjechali wyraźnie pod formą. Żarty Serba (największego przeciwnika wyrównania nagród w turniejach męskich i kobiecych!), że "cieszy się, że wytrzymał godzinę na korcie" można skwitować tylko milczeniem. Jeśli do tego dorzucić umiarkowanie ciekawy styl Davida Ferrera i wizję lania numer 14, które siłą rzeczy musiał w grupie dostać od Szwajcara, to przed półfinałami do obejrzenia nie pozostawało praktycznie nic.

Argentyńska gwiazda na czarnym niebie

Jeśli z tegorocznej edycji imprezy chce się zapamiętać coś więcej niż statystyki i pierwszego seta finału, to sensowną kandydaturą zdaje się być tylko występ Juana Martína del Potro. Argentyńczyk rozegrał w turnieju zdecydowanie najciekawsze pojedynki, po raz drugi na przestrzeni miesiąca pokonując Rogera Federera, a w pierwszym secie półfinału z Novakiem Djokoviciem pokazał tenis wręcz kosmiczny. Jakby chcąc udowodnić, że po katastrofalnym urazie nie ma już śladu i ponownie zaczyna poważnie myśleć o wygrywaniu największych imprez.

Z podziwem należy patrzeć, jak tydzień po tygodniu "Palito" pnie się w tenisowej hierarchii, z uporem starając się nawiązać walkę z najlepszymi, którzy w drugiej połowie 2009 roku wszyscy byli w jego tenisowym zasięgu. Sam szwajcarski Maestro wielokrotnie powtarzał, że szczerze wówczas wierzył, że to Delpo może zostać nowym numerem jeden męskich rozgrywek.

Ostatnie miesiące mogą napawać Argentyńczyka optymizmem. Wygrane turnieje w Wiedniu i Bazylei, znakomity ćwierćfinał US Open z Djokoviciem (mimo iż przegrany 0-3!), a wcześniej pamiętny półfinał igrzysk olimpijskich z Federerem i wywalczony dwa dni później brązowy medal jasno pokazują, że Del Potro jest na jak najlepszej drodze do powrócenia do wielkiej gry. Pozostaje liczyć, że jeszcze poprawi swoją dyspozycję, bo jego sukces w Nowym Jorku był najlepszym, co spotkało męskie rozgrywki od wygranej Marata Safina w Australian Open.

Wielki turniej, od którego nic nie zależy

Finały ATP niestety od lat pełnią w rozgrywkach rolę figuratywną, a realny wpływ na to, kto zakończy sezon na pozycji lidera po raz ostatni miały tak naprawdę w 2003 roku. Wówczas Roddick musiał wyjść z grupy, by odeprzeć atak młodego Federera, który ostatecznie wygrał wszystkie pięć pojedynków w turnieju. Iluzoryczną szansę miał jeszcze Nadal w sezonie 2009, ale dyspozycja Hiszpana w tamtym okresie nie pozwalała traktować jej inaczej niż jako jedno z czysto abstrakcyjnych rozwiązań, które należy przedstawić tylko z powodu matematycznej staranności.

Jest to poniekąd zrozumiałe, bowiem na przestrzeni ostatnich lat poszczególne sezony były na ogół popisem jednego zawodnika, ale nie eliminuje to niepokojących sygnałów. W tym roku nareszcie doczekaliśmy się czterech różnych mistrzów wielkoszlemowych, a do tego teoretycznie najsłabszy z czołowej trójki Murray poprawił swój dorobek o złoto olimpijskie, finał Wimbledonu i dwa finały turniejów Masters. W Londynie grał o pietruszkę, pozbawiony cienia szans na objęcie prowadzenia w rankingu, o mile odległy także od drugiej lokaty.

Nie licząc pojedynczych setów, ostatnią namiastkę wielkiego tenisa w londyńskiej hali O2 oglądaliśmy dwa lata temu i szumne deklaracje szefującego ATP Boba Drewetta, że "żyjemy w złotej erze tenisa" należy odłożyć między bajki. Od pięciu lat w największych imprezach patrzymy praktycznie na te same twarze, a cudowne dropszoty Federera czy niesamowite minięcia Djokovicia nie zamaskują tego, że we współczesny tenis wkradła się monotonia, ukryta pod pojedynczymi wielkimi spektaklami w wykonaniu czołówki. Przedturniejowe rozważania o tym, kto ma szansę na wielkoszlemowy półfinał zamieniły się w chore dywagacje, czy któryś z tenisistów "Wielkiej czwórki" w ogóle straci seta w pierwszych pięciu pojedynkach.

Londyn? To czubek lodowej góry

Nowa krew w białym sporcie potrzebna jest jak świeże powietrze. Lleyton Hewitt wygrał pierwszy turniej przed siedemnastymi urodzinami, a na fotelu lidera zasiadł mając lat 20. Najlepszy obecnie zawodnik młodego pokolenia, Milos Raonić, nie osiągnął jeszcze ćwierćfinału imprezy Wielkiego Szlema ani półfinału turnieju ATP Masters 1000. W jego wieku Rafael Nadal miał na koncie trzy tytuły wielkoszlemowe i właśnie prezentował wgniatający w fotel tenis podczas Rolanda Garrosa 2008.

Powyższe przykłady są oczywiście skrajnościami. Nikt nie spodziewa się, że nagle pięciu młokosów podbije tenisowy świat (choć na przełomie wieków spotkaliśmy się i z takim obrotem spraw), ale obecna sytuacja jest tragiczna. Z dniem, kiedy Bernard Tomic skończył 20 lat, czołową dwusetkę rankingu opuścił ostatni nastolatek. Gdyby nie paryski występ Jerzego Janowicza, można by w ogóle zwątpić, czy jest jakakolwiek szansa na poprawę i czy nie trzeba po prostu poczekać na kolejną generację tenisistów.

Ciężko uwierzyć, że młodzież nagle straciła talent czy chęci. Oczywiście, panowie Djoković, Federer, Murray i Nadal wywindowali tenis na poziom niezwykły (a mimo to wcale nie są tak nietykalni na korcie, jakby się to mogło wydawać), ale oprócz nich w rankingu sklasyfikowanych jest 1952 innych tenisistów, każdy z lepszymi i gorszymi dniami. Gdzieś w czeluściach tabeli czają się przyszli mistrzowie turniejów wielkoszlemowych, ale na dzień dzisiejszy nie można nawet z najmniejszym przekonaniem napisać, że ktoś ma szansę takowym zostać.

Konieczne są zmiany. I to nie polegające na rozmowach przy zielonym stoliku, ile której supergwieździe dyscypliny wleje się do kieszeni (choć także tutaj praktyki stosowane przez turnieje Wielkiego Szlema są co najmniej dziwne i niezgodne z ogólnie przyjętymi normami), ale autentyczne zmiany, które wpłyną na trwającą stagnację. Czy to zerwanie z homogenizacją nawierzchni, która od lat zżera tenis od środka, czy też reformy w punktacji poszczególnych turniejów lub wysokości nagród w imprezach niższej rangi.

A tymczasem poniedziałkowi finaliści udają się na zasłużony wypoczynek i już wiadomo, że w ramach aktywnych wakacji z tenisem rozegrają liczne mecze pokazowe. Za każdy z nich inkasując grubo ponad milion dolarów.

robert.paluba@sportowefakty.pl

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×