W ubiegłym sezonie podczas US Open Samantha Stosur i Nadia Pietrowa rozegrały najdłuższy mecz w turnieju singla kobiet w historii US Open. Australijka zwyciężyła 7:6(5), 6:7(5), 7:5 po trzech godzinach i 16 minutach i później sięgnęła po historyczny tytuł. W marcu 2012 roku tenisistki te stworzyły kolejne fascynujące widowisko. Tym razem starły się w Indian Wells, tak jak w Nowym Jorku w III rundzie, a ze zwycięstwa cieszyła się Rosjanka.
W I secie w Indian Wells Tennis Garden wyrosło siedem asów (w całym meczu 15) zasadzonych przez Pietrową. Dopiero przy jej prowadzeniu 5:0 zakwitł honorowy gem Stosur, która obroniła piłkę setową. W dwóch kolejnych partiach Australijka pozbyła się chwastów, głównie tych trawiących jej warstwę mentalną, i obie zawodniczki połączyły siły projektując kolejne rabatki pięknego tenisa.
W gemie otwarcia II seta oczy obserwatorów ucieszyły forhendowy return oraz bekhend po linii Rosjanki, która przełamała Australijkę i pielęgnując swoje podanie podwyższyła na 2:0. Część ogrodu wypełniona została roślinnością pachnąca charakterystycznym forhendem mistrzyni US Open 2011, która wróciła z 1:3 oraz przełamała serwującą na mecz przy 5:4 Pietrową i wygrała tę partię w tie breaku. Na koniec seta kwiat tenisa Rosjanki, której nie było dane zamknąć pojedynek przy pierwszym meczbolu, został zaatakowany przez bekhendowy return Stosur.
W piątym gemie III seta na chwilę stracił świeżość serwis Pietrowej, która robiąc podwójny błąd dała się przełamać. Rosjanka jednak nie pozwoliła, by jej gorący return został sparaliżowany przez siłę cienia jej głowy, którą odpowiednio nasłoneczniła i natychmiast odrobiła stratę. w 10. gemie Stosur zahipnotyzowała rywalkę mocną wonią swojego serwisu i od 0-30 zdobyła cztery punkty. W 11. gemie podanie Pietrowej zaczęło wiotczeć dotknięte przez return Australijki, która jednak nie wykorzystała serwisu na mecz przy 6:5. Forhend Rosjanki, która swoje chwile chwały przeżyła w drugiej części sezonu, wypuścił korzenie i sięgnęła ona po wygraną 6:1, 6:7(6), 7:6(5) w tie breaku po dwóch godzinach i 46 minutach tworzenia kompozycji niepowtarzalnego tenisa.
- Nie sądzę, abym grała jakoś niewiarygodnie w I secie - powiedziała Pietrowa. - Po prostu moje panowanie nad emocjami było doskonałe. Grałam nie robiąc żadnych błędów, a Sam za to nie grała najlepiej. Niezbyt często trafiała pierwszym podaniem i to mi pomogło wyjść na prowadzenie w meczu. Od połowy II seta odzyskała swój tenis i zaczęła grać według reguł Sam. Przy piłce meczowej w tie breaku zaserwowała niewiarygodnie i nic nie mogłam zrobić. Później miała miejsce nieustępliwa bitwa w III secie.
Turniej wygrała Wiktoria Azarenka, która w meczu otwarcia z Moną Barthel z mentalnej niszczycielki umysłów rywalek omal nie przemieniła się w błąkającą się po labiryncie własnych słabości śmiertelniczkę. Białorusinka prowadząc 6:4, 5:1 dostała się pod jarzmo emocjonalnej niewoli, z którego się wyzwoliła z wielkim trudem i po powrocie z 1:4 w III secie (Niemka dwa razy podawała na mecz) wygrała trzygodzinny maraton, cudem opuszczając pole minowe w stanie nienaruszonym. Godny odnotowania jest wyczyn Andżeliki Kerber, która prawie otworzyła bramy niemocy piekielnej, ale nie dała się pochłonąć siłom utraty wiary w swój tenis i wydobywając się z 1:6, 1:5 i 15-40 pokonała Amerykankę Sloane Stephens. Niemka przegrała dopiero w półfinale z Azarenką.
W ćwierćfinale Azarenka uwolniła w sobie dzikie pragnienie wzięcia na Agnieszce Radwańskiej odwetu za słowny atak, jaki się dokonał na jednej z konferencji krakowianki w Dubaju. Bogini pierwszych miesięcy sezonu rozkoszowała się słodką zemstą jedyne dwa gemy oddając Polsce, gdy prowadziła 6:0, 5:0.
W walce o półfinał miała miejsce obłędnie fizyczna wojna dwóch Marii. W oczach każdej z nich kipiała i bulgotała żądza pozbawionego hamulców rozebrania na czynniki pierwsze tenisa tej drugiej, poprzez doprowadzenie do psychicznej erupcji w wysysających energię maratońskich wymianach. W tym gorącym pojedynku eksplodował wulkan psychicznej kruchości Kirilenko (w IV rundzie wygrała bój z inną rodaczką Pietrową), która nie wykorzystała prowadzenia 6:3, 2:0 i przegrała z Szarapową po trzech godzinach i pięciu minutach (sam II set trwał 94 minuty), na koniec robiąc podwójny błąd.
- Maria rozpoczęła bardzo dobrze, ale to był też słaby początek z mojej strony - powiedziała Szarapowa. - Kontrolowała większość wymian, a ja za często znajdowałam się w defensywie, co stwarzało jej dużo okazji i pozwoliło jej uzyskać pewność siebie. Kiedy zdobyła przełamanie w II secie próbowałam odnaleźć mój rytm. Sięgnęłam po wszystko po trochu - poruszanie się, rozsądna gra i zaczęłam czuć się lepiej.
- Wiedziałam, że mogę grać lepiej - kontynuowała Szarapowa. - Gdybym czuła, że wszystko w mojej grze wyglądało do końca dobrze i Maria byłaby lepsza pomyślałabym, że była za dobra. Ale naprawdę czułam, że w meczu wiele rzeczy mogłam poprawić i stopniowo zaczęłam je wykonywać lepiej. Nie chodzi przecież o to jak zaczynasz, ale jak kończysz.
Szarapowa w półfinale zwyciężyła Anę Ivanović, a w finale po raz kolejny w sezonie przegrała batalię na ciosy z głębi kortu oraz na decybele z Azarenką. To co najlepsze w 2012 roku było dopiero przed Rosjanką - poruszająca się dawniej po ceglanej mączce, jak krowa po lodzie, Masza została królową pomarańczowej nawierzchni. Każdego, kto by stworzył taki scenariusz kilka lat temu, zapewne by wtedy wyśmiała i uznała za chorego na umyśle. Azarenka po turnieju w Indian Wells miała na koncie 23 wygrane mecze w sezonie i ani jednej porażki.