Bohaterem tej odsłony tenisowego przeglądu jest John Isner. O Amerykaninie łatwo było ostatnio zapomnieć, bowiem drugą połowę sezonu miał katastrofalną, jednak nie można przejść niewzruszonym obok jego wiosennych wyników.
Pierwszą próbkę naprawdę wielkich możliwości Isner dał podczas ubiegłorocznego Rolanda Garrosa, kiedy w pierwszej rundzie rozegrał zacięty pięciosetowy pojedynek z Rafaelem Nadalem. Nikt wcześniej (i później, przynajmniej na chwilę obecną) nie zmusił Hiszpana do rozegrania w Paryżu pełnych pięciu partii, a celebracja Majorkanina po zwycięstwie przypominała tę, którą zazwyczaj rezerwuje na finałowe zwycięstwa.
Tenisista z Tampy był bliski osiągnięcia życiowego sukcesu podczas turnieju Masters w paryskiej hali Bercy. Ostatecznie musiał uznać wyższość niesionego dopingiem tysięcy kibiców Jo-Wilfrieda Tsongi, ale trzy piłki meczowe w tym pamiętnym półfinale były jasnym dowodem, że Isner to zawodnik dysponujący wystarczającym potencjałem, by meldować się w decydujących fazach wielkich imprez i spędzać sen z powiek największym gwiazdom dyscypliny.
Kolejnym ważnym rezultatem "Big Johna" była cenna wygrana nad Rogerem Federerem, odniesiona na wrażym terytorium podczas tegorocznych rozgrywek Pucharu Davisa. Po niej nadszedł czas na najcenniejsze zwycięstwo w karierze.
Tenisowa ewolucja Amerykanina, która dokonała się na przestrzeni ostatnich pięciu lat, jest niezwykła. Isner zawodową karierę zaczął bardzo późno, wcześniej będąc supergwiazdą amerykańskich rozgrywek akademickich, gdzie pobił chyba wszystkie możliwe rekordy.
Do sukcesów w turniejach ATP droga była jednak daleka. Ogromną pracę Amerykanin wykonał nad bekhendem, który z uderzenia wadliwego przemienił się w solidne. Częste występy w deblu i hektolitry potu wylane podczas treningów nad wytrzymałością, pozwoliły Isnerowi przemienić się z klasycznego kortowego drwala w zawodnika całkiem wszechstronnego (oczywiście biorąc poprawkę na ponad dwa metry wzrostu), który nie boi prowadzić się dłuższych wymian zza linii końcowej, a jednocześnie dysponuje potężnym serwisem i umie kończyć akcje przy siatce.
Po wywalczonym w niezwykłych okolicznościach triumfie w Australian Open, Novak Djoković zaczął sprawiać wrażenie zmęczonego i ospałego. W tym roku passa jego zwycięstw została przerwana szybko i już w Dubaju zdecydowanie pokonał go Andy Murray. Męczarnie w Indian Wells (na korcie twardym!) z Pablo Andujarem także nie napawały optymizmem i trzy dni później lider rankingu przekonał się o sile rażenia wielkoluda z Tampy.
W półfinale kalifornijskiego turnieju Djoković ponownie wyglądał na rozkojarzonego. Serb oddał wywalczone w pierwszej partii przełamanie, mając problemy ze złapaniem rytmu na korcie. Mnożyły się proste błędy, które w niesamowitym roku 2011 były u niego rzadkością, a zadania nie ułatwiała agresywna gra Isnera, skracającego wymiany i często atakującego przy siatce. Tie breaka Serb zwieńczył fatalnym returnem drugiego podania.
Djoković, świadom, że jego obowiązkiem było wykorzystanie przewagi w pierwszej partii, sportową złość uwolnił w maratońskim gemie czwartym. Gdy po wcześniejszej świetnej obronie nie zdołał dojść do dropszota rywala, jego ryk wściekłości można było usłyszeć daleko poza kortami Indian Wells Tennis Garden. Od tego momentu Djoković zaczął grać staranniej i z wigorem. Nieustanne wywieranie presji na podaniu Isnera dało efekt w postaci cennego przełamania na 5:3 i wygranej później partii.
Odsłona decydująca to stopniowanie napięcia przed wielkim suspensem w tie breaku. Djoković miał w niej swoje szanse, ale Amerykanina wspierało potężne podanie, a w kluczowych momentach ręka mu nie drżała. Decydująca o losach pojedynku dogrywka była popisem Isnera. Jak na zawołanie znajdował pierwsze serwisy, a kapitalnie wywalczony mini break na 4-2 otworzył mu drzwi do tenisowego raju. Jankes zakończył spotkanie najlepiej, jak tylko się dało: dwudziestym asem, w sam narożnik kara.
- Zaczynając ten sezon wiedziałem, że mam wystarczające umiejętności, by nawiązać walkę z najlepszymi - mówił po meczu bohater pojedynku. - Niezależnie od tego z kim gram, wychodzę na kort by wygrać i całkowicie w to wierzę. Bez takiego nastawiania w ogóle bym nie przystępował do pojedynku - wyznał Isner.
Amerykańscy kibice zgromadzeni na wypełnionym po brzegi stadionie w Indian Wells - drugiej co do wielkości arenie tenisowej świata - zasłużenie nagrodzili swojego herosa długą owacją na stojąco. Do grona dziesięciu najlepszych tenisistów świata Isner awansował w wielkim stylu.