Jerzyk, Jerzyk, to się wpakowałeś...

Jerzy Janowicz rozpoczął sezon 2013 od niespodziewanej porażki w I rundzie turnieju ATP w Auckland z Amerykaninem Brianem Bakerem. Po tej wpadce na głowe Polaka wylano kubeł pomyj. Ale czy słusznie?

Tenis od zawsze był traktowany w Polsce jako sport niszowy przeznaczony dla nielicznej grupy osób, których cechą charakterystyczną był zasobny portfel. Dlatego też historia sukcesów polskich tenisistów na arenie międzynarodowej jest znikoma. Z rozrzewnieniem słuchamy opowieści Bohdana Tomaszewskiego o przedwojennych wyczynach Jadwigi Jędrzejowskiej, z nostalgią wracamy do czasów gdy Wojciech Fibak podbijał światowe korty. Obecnie z całą mocą ściskamy kciuki za siostry Radwańskie, a szczególnie za Agnieszkę, aby stała się pierwszym przedstawicielem naszego kraju, który zdobędzie tytuł wielkoszlemowy.

Od niespełna dwóch miesięcy wiążemy wielkie nadzieje z Jerzym Janowiczem. Łodzianin zawładnął naszymi sercami fantastycznym występem w paryskiej hali Bercy. Jego zwycięstwa z Andym Murrayem, Janko Tipsareviciem, Gillesem Simonem oraz świetna postawa w finale przeciw Davidowi Ferrerowi zrodziły w nas poczucie dumy z faktu bycia Polakami, lecz jednocześnie spowodowały wzrost oczekiwań w stosunku do samego tenisisty. Od turnieju w Paryżu mecze Janowicza to już sprawa narodowa tak samo jak biegi Justyny Kowalczyk, wyścigi Roberta Kubicy, czy nie tak dawno skoki Adama Małysza. Od "naszego Jerzyka" oczekujemy teraz samych zwycięstw, nie akceptujemy porażek, a zwłaszcza takich niespodziewanych jak ta poniedziałkowa z Brianem Bakerem.

Dokładnie rok temu Janowicz zajmował 222. miejsce w rankingu ATP. Z powodu braku pieniędzy musiał zrezygnować z wyprawy do Melbourne na kwalifikacje Australian Open. Zamiast do Australii polski tenisista udał się do Wielkiej Brytanii na turnieju z cyklu... Futures z którym pożegnał się na fazie ćwierćfinałowej, przegrywając z klasyfikowanym wtedy na 499. miejscu Brytyjczykiem Davidem Rice'em. Za ten występ łodzianin zainkasował trzy punkty do rankingu ATP i 435 dolarów premii.

Kolejne miesiące upływały Janowiczowi pod znakiem rywalizacji w turniejach challengerowych. Sukcesy, jakie zaczął tam odnosić spowodowały, że zaczęto przebąkiwać o awansie do... czołowej setki rankingu. Wyżej nikt nie spoglądał. Jednym z punktów zwrotnych w karierze "Jerzyka" mógł stać się Wimbledon. Mógł, bowiem w kraju mało kto wspominał o fantastycznej grze Polaka, wygranych meczach z Simone Bolellim, Ernestsem Gulbisem i heroicznym boju z Florianem Mayerem, w którym tenisista z Łodzi miał dwie piłki meczowe, a jeżeli już ktoś wspomniał, to tylko w ramach ciekawostki. Nikomu nie było w głowie robienie z Janowicza gwiazdy. Na razie...

Preludium przed paryskim występem Polaka był turniej w Moskwie, w którym zaszedł do ćwierćfinału, minimalnie przegrywając w meczu o półfinał z Thomazem Belluccim. Po Moskwie nadszedł czas na Paryż i opowiedzianą już na wszystkie możliwe sposoby "Bajkę o Jerzyku". Po występie w stolicy Francji tenisista i jego rodzice stali się celebrytami. Dziennikarze z wszystkich liczących się stacji telewizyjnych, gazet czy portali internetowych za punkt honoru postawili sobie przeprowadzenie wywiadu z Jerzym, a także z jego rodzicami. Historia o tym, że tata tenisisty - również Jerzy Janowicz - sprzedał sklep, aby jego syn mógł rozwijać swoje tenisowe umiejętności zrobiła nad Wisłą furorę. W tej całej euforii tak nieco z boku, między wierszami wspominano o nowym sezonie i o oczekiwaniach jakie będą postawione przed młodym tenisistą.

Już od kilku tygodni wiadomo było, że nasz najlepszy tenisista sezon 2013 zainauguruje turniejem w Auckland. Im bliżej było do rozpoczęcia tej imprezy, tym wzrastała "Jerzykomania". Nagle wszyscy, począwszy od taksówkarzy, przez gospodynie domowe po prowadzących programy śniadaniowe w telewizjach stali się ekspertami od tenisa i na swój sposób oceniali szanse Polaka.

Nikt nie dopuszczał do siebie myśli o porażce Janowicza z Brianem Bakerem, jednak rzeczywistość po raz kolejny spłatała figla. Polak po trzysetowej walce uległ Amerykaninowi, a po zakończeniu tego pojedynku Internet zatrząsł się w posadach. Ludzie, którzy dwa miesiące po paryskim sukcesie wynosili łodzianina na piedestał, zaczęli miesząc go z błotem. Na głowę naszego tenisisty spadła fala krytyki. Co najbardziej przykre i załamujące, lwia jej część pochodziła od ludzi, którzy jeszcze trzy miesiące temu nie mieli bladego pojęcia o istnieniu kogoś takiego jak Jerzy Janowicz, a ich wiedza na temat białego sportu ograniczała się do sióstr Radwańskich, Federera, Nadala, Djokovicia, sióstr Williams, Azarenki, Szarapowej i wypowiedzi Fibaka. Niestety, większość internetowych krytykantów, nie rozumie, że tenis to coś więcej niż rakiety i piłka. Nie wiedzą ile, na pierwszy rzut oka prozaicznych czynników wpływa na postawę zawodnika na korcie. Sam mecz to nie wszystko, niesamowicie ważne jest to co się dzieje dookoła tenisisty. Rzeczy, które dla nas, zwykłych ludzi, nie mają żadnego znaczenia, niekiedy mogą decydować o tym jak dany gracz zaprezentuje się na placu gry. Ale dla owych znawców to nie ważne, najważniejsze jest to, aby zgnoić, zwyzywać, odsądzić od czci i wiary tylko dlatego, że mecz został przegrany.

A więc przeanalizujmy jakie czynniki mogły mieć wpływ na postawę podopiecznego Kimiego Tiilikainena w pojedynku z Bakerem.

Zapewne jednym z głównych czynników była presja. I to nie tylko ze strony polskich kibiców i dziennikarzy, lecz także nowozelandzkich. Miejscowa prasa wiele miejsca poświęciła "Gigantowi z Polski", na oficjalnej stronie internetowej imprezy Janowicz był przedstawiany jako największa gwiazda, przyćmiewając nawet piątego tenisistę  świata - Davida Ferrera. Ludzie związani z turniejem liczyli na finał Polaka z Hiszpanem, który mogliby zareklamować jako "Rewanż za Paryż". Zapewne też za samo pojawienie się w Nowej Zelandii nasz zawodnik otrzymał pokaźne startowe. Te wszystkie elementy mogły wytworzyć presję, która w ogólnym rozrachunku spętała nogi 22-latkowi z Łodzi.

Ważnym czynnikiem w dużej mierze determinującym poczynania Polaka na korcie była szalejąca nad Auckland w poniedziałkowy wieczór wichura. Gra Janowicza jest bardzo podatna na wszelkie anomalia pogodowe, dlatego też Polakowi najlepiej gra się w hali, gdzie nie przeszkadza ani wiatr, ani świecące słońce, ani wilgotność powietrza. Potężny serwis jest mocnym atutem "Jerzyka". Minusem jest natomiast fakt, iż wyrzuca sobie piłkę bardzo wysoko w górę wykonując ruch serwisowy. W takich warunkach jakie panowały w Auckland jest to jeszcze bardziej zgubne, albowiem podmuch wiatru może najzwyczajniej w świecie "zdmuchnąć" wyrzuconą piłeczkę i kłopoty są nieuniknione. Zwracano uwagę, że Janowicz prawie w ogóle nie stosował skrótów. Ta taktyka była uzasadniona: przy szalejącym wietrze próba zagrania dropshota to niemal samobójstwo, ponieważ niewiadomo jakie harce podmuch wiatru zacznie wyczyniać z wolno lecącą, podciętą piłką.

Nie można też zapominać, że rytm przygotowań łodzianina do sezonu został dość poważnie zakłócony. Wprawdzie zrezygnował on z podróży na turniej do Sao Paulo, ale po imponującym występie w Paryżu został w naszym kraju celebrytą i miał na głowie mnóstwo obowiązków medialnych. Zamiast spokojnie odpoczywać i przygotowywać się do startu nowego sezonu jeździł z wywiadu na wywiad, podpisywał umowy sponsorskie, czy pojawiał się na imprezach. Doszła również do tego tygodniowa przerwa w przygotowaniach, bowiem Jurek zachorował na grypę i został zmuszony do zaprzestania treningów.

Nie oczekujmy od Janowicz zbyt wiele, nie w tym momencie. Przecież rok temu Jerzy był klasyfikowany w trzeciej setce rankingu, a o jego istnieniu wiedzieli tylko najzagorzalsi fani tenisa w Polsce, kilkunastu działaczy i paru dziennikarzy. Po paryskim sukcesie stał się od razu wielką gwiazdą od której oczekuje się samych zwycięstw. To nie jest możliwe, szczególnie w tak wymagającym sporcie jak tenis. W którym gracze tydzień po tygodniu przemieszczają się po całej kuli ziemskiej, by występować w turniejach, a przetasowania rankingowe to rzecz normalna.

Dajmy czas "Jerzykowi" na przystosowanie się do nowej sytuacji. Musimy sobie uzmysłowić także fakt, iż po turnieju w hali Bercy Janowicz to już nie jest "jakiś tam" tenisista, od teraz jest to gracz bardzo znany, należący do szerokiej światowej czołówki, do starcia z którym każdy rywal należycie się przygotuje, bo wie jak groźny jest nasz tenisista, no i zdaje sobie sprawę jaki prestiż przysporzy mu triumf nad Polakiem.

Polski sport zna wiele przypadków sportowców okrzykniętych wielkimi gwiazdami, niemalże zagłaskanych na śmierć, nim tak naprawdę zdążyli cokolwiek osiągnąć. Miejmy nadzieję, że za kilka lat do tej grupy nie będziemy musieli zaliczać Janowicza. Jednak, aby tak się stało musimy wspierać naszego tenisistę w dążeniu do celu, a nie wylewać własnych żali ostro go krytykując po każdej, nawet tej najbardziej zaskakującej porażce.

Źródło artykułu: