Z pustego nalać się nie da - halowa impreza WTA w Paryżu została kolejną ofiarą machlojek w turniejowym kalendarzu. Rozgrywana natychmiast po Australian Open, siłą rzeczy jest obdarta z największych gwiazd, którym nie w głowie natychmiastowe podróże na drugi koniec świata i granie w skrajnie innych warunkach.
Gorszy termin w kalendarzu na rozgrywanie zawodów rangi Premier chyba nie istnieje. Znaczna część kibiców rozsmakowuje się jeszcze w Australian Open i słońcu antypodów, a za Oceanem nikt nawet nie usiłuje silić się na udawane zainteresowanie. W USA rządzi nadchodzący finał Super Bowl i korespondencyjny pojedynek braci Harbaugh, trenerów występujących w finale ekip San Francisco 49ers i Baltimore Ravens.
W Europie nie jest lepiej. Media żyją zbliżającym się wielkimi krokami powrotem Rafaela Nadala do rozgrywek. Na turniej ATP World Tour 250 w Viña del Mar, gdzie w przyszłym tygodniu ów powrót ma nastąpić, akredytowano 230 dziennikarzy z całego świata (trzy razy więcej niż na przeciętny turniej ATP Masters 1000). Oliwy do ognia dodał niedawny wywiad Rafy, w którym przyznał, że wciąż odczuwa pewien dyskomfort w kolanie. Łatwo sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby Hiszpan w ostatniej chwili wycofał się z imprezy i zostawił setki dziennikarzy zmuszonych do pisania o Juanie Mónaco zamiast o królu mączki.
Uwagę od turnieju odciąga także niedawno rozpoczęty proces Eufemiano Fuentesa, lekarza oskarżanego o dopingową pomoc kolarzom i całej rzeszy innych sportowców. Fuentes przyznał swego czasu, że na liście jego klientów byli także tenisiści i wszyscy zastanawiają się, czy w sądzie wypłyną jakieś nazwiska. Media brytyjskie, znane z poważnego i rzetelnego traktowania tenisa, najbliższe pół roku spędzą na roztrząsaniu finału Andy'ego Murraya i analizie poczynań krykietowej reprezentacji Anglii, która niedawno zakończyła dwumiesięczne tournée po Indiach. Słowem: wszystko, tylko nie tenis.
Amelie Mauresmo, dyrektorka turnieju, staje na głowie, by choć w najmniejszym stopniu nawiązać do wielkich tradycji imprezy, swego czasu regularnie odwiedzanej przez największe nazwiska światowego tenisa. Francuskiej legendzie brawa należą się za to, co mimo przeciwności losu (czasu?) zdołała osiągnąć. Jak zawsze nie zawiodła sumienna Marion Bartoli, udało się także zakontraktować występy Sary Errani (oraz Roberty Vinci, z którą tworzy obecnie najlepszy debel świata) i Petry Kvitovej, po fatalnym starcie sezonu próbującej się odrodzić w miejscu swojego pierwszego naprawdę znaczącego triumfu. Mauresmo niedawno odniosła sukces również na innym polu - zdołała namówić Bartoli, by po dziewięciu latach przerwy ponownie wystąpiła w rozgrywkach Pucharu Federacji.
W ramach ratowania sytuacji, cztery najwyżej rozstawione zawodniczki udzieliły przedturniejowych konferencji, a niesamowite wrażenie ponownie wywarła na mnie Petra Kvitová. Pozakortowa ewolucja Czeszki w ostatnich dwóch latach jest wprost niesamowita. Z dziewczyny, która po wygraniu Wimbledonu ledwo wydukała z siebie trzy zdania po angielsku, zamieniła się w ozdobę turniejowych press roomów. Petra mówi dziś płynnie, dobrze (choć "łymbledon" wciąż pozostaje pociesznym "wymbledonem"), a co najważniejsze: z ikrą.
- Mamy z trenerem umowę, że 2-3 razy w sezonie jadę na turniej sama. Ostatni raz bez opieki byłam w Montrealu i wygrałam - mówiła z uśmiechem, tłumacząc nieobecność Davida Kotyzy. - Gdy dwa lata temu wygrałam ten turniej, też przyjechałam bez trenera - dodała, racząc dziennikarzy jeszcze szerszym uśmiechem. Oprócz tego, czeska tenisistka bardzo konkretnie i rzeczowo przeanalizowała swoje dotychczasowe występy, oczekiwania i (nieco zmienione) przygotowania do sezonu. Katie Spellman, podkradziona przez Czeszkę od WTA, wykonuje świetną robotę, a jej obowiązki ponoć nie sprowadzają się do PR i czasami spełnia rolę... sparingpartnerki.
Ile dobrego by nie napisać o staraniach Mauresmo, pierwsze dwa dni były dziennikarskim koszmarem. Z turniejem ekspresowo pożegnała się Urszula Radwańska, a honor ratuje jak zawsze przesympatyczna Alicja Rosolska (nie spotkałem się zresztą z sytuacją, by jakikolwiek tenisista lub tenisistka mówiący po polsku odmówił chociaż chwili rozmowy po meczu). Poza tym... nie dzieje się nic. No dobrze, dzieje się, jeśli jest się Francuzem i można pisać o rzeszy kwalifikantek i mniej znanych lokalnych zawodniczek.
Jedynym pojedynkiem, który mógł jak na razie zainteresować postronnego widza (tych także niezbyt dużo, a hala Pierre'a de Coubertina jest przez większość czasu praktycznie pusta) było spotkanie między Julią Görges i nadzieją młodego pokolenia, Kristina Mladenović. Francuzka jak najbardziej zasługuje na taką etykietkę. 19-latka ma już na koncie wygrany turniej singlowy WTA, a także trzy tytuły deblowe (w tym triumf w Montrealu w parze z Klaudią Jans-Ignacik). Wysoka, dobrze zbudowana, mistrzyni juniorskiego Rolanda Garrosa i była liderka rankingu juniorek zdecydowanie wykracza poza sztywne ramy współczesnego szkolenia. Radzi sobie przy siatce, dysponuje mocnymi uderzeniami z głębi kortu i świetnym serwisem; Francuzi zapewne będą mieli sporo powodów do radości.
Kiki, bo taki przydomek nosi Mladenović, wyróżnia się także... wszechstronnym wykształceniem. Młoda Francuzka nie ukrywa, że lubi się uczyć, a w wieku 19 lat już płynnie mówi po francusku, serbsku, angielsku, hiszpańsku i włosku. Kolejny na liście jest chiński.
Największym odkryciem była dla mnie Megan Moulton-Levy. Przyznam, że nigdy wcześniej nie widziałem tej mało znanej amerykańskiej deblistki ani w telewizji, ani w akcji na korcie, a strona WTA nie przychodzi z pomocą w postaci chociażby zdjęcia zawodniczki. Biceps i nogi jak dęby tej niziutkiej tenisistki mogłyby wprawić w kompleksy Samanthę Stosur. Co ciekawe, mimo niezwykłej muskulatury, Amerykanka jest naprawdę bardzo dobrą woleistką obdarzoną niemałym czuciem. Tenis jest jednak pełen sprzeczności.
Robert Pałuba
z Paryża
robert.paluba@sportowefakty.pl
Polub i komentuj profil działu tenis na Facebooku, czytaj nas także na Twitterze!