"(…) Żywa, istniejąca nadprzyrodzona rzeczywistość odejdzie wraz z nimi. Wyjąwszy rzadkie mistyczne doświadczenie wybranych, będziemy skazani na pełną wysiłku i trudną ufność w istnienie niewiadomego. Gładka, wypolerowana powierzchnia codzienności usłużnie podsunie nam nasze własne, płaskie odbicie jako głębię."
Andrzej Stasiuk, Grochów
[i]
[/i]
Pytanie o to, czy tenis w zawodowym wydaniu niesie ze sobą coś więcej niż tylko sportowe doznania wydaje się nieaktualne: jak bowiem pogodzić ze sobą dwie tak odległe rzeczywistości, dwa przeciwstawne bieguny: świat wyższych przeżyć duchowych i realia pragmatycznej nowoczesności, w których współczesny tenis jest zatopiony?
Wypadałoby więc, jako jeszcze jedną dyscyplinę sportu, umieścić tenis w nieobciążonej wyższymi ambicjami szufladce z napisem "rozrywka". Wielu miłośników tenisa jednak wciąż nie godzi się na to, charakteryzując go jako "dyscyplinę elitarną" - nie tylko ze względu na koszty związane z uprawianiem. Czy taka klasyfikacja ma jeszcze jakikolwiek sens?
Zacznijmy od fundamentalnej oczywistości: sport oparty jest na pracy ciała. Nasz stosunek do tej pracy definiuje to, jak postrzegamy całą sportową rywalizację. W kulturze antycznej była ona uwznioślana: ciała zawodników jawiły się starożytnym jako ciała herosów, ich praca zaś, płynna i harmonijna, niosła ze sobą pierwiastek najwyższego piękna, pierwiastek boski. Wobec współczesnych zawodników też nierzadko używa się podobnych mian: heroiczny, nadludzki. Ich wydźwięk jednak całkiem się zmienił.
Różnica w naszym obecnym i dawnym postrzeganiu pracy sportowców funkcjonuje na zasadzie opozycji bóg-maszyna. Herosi sportu sprzed lat byli niczym greccy bogowie: zarazem monumentalni, jak i kapryśni, wszechmocni, jak i po ludzku słabi. Bohaterowie czasów współczesnych przejęli od nich jedynie cechy wymieniane w pierwszej kolejności.
Nie dążymy do klasycznego ideału harmonijnego piękna, piękna zagrań i ruchów. Można je jeszcze odnaleźć w grze Federera, Haasa, Schiavone czy Vinci, którzy w szczytowych momentach zbliżają się pod tym względem do samego Roda Lavera, Martiny Navratilovej i innych wizjonerów dawnych er tenisowych. Najczęściej jednak zastępujemy ów zdezaktualizowany ideał nowoczesnym: tenisiści stają się wręcz perfekcyjnie funkcjonującymi maszynami, ich ciała to będące w nieustannym ruchu mechanizmy, gotowe wytrzymać nawet najbardziej ekstremalne sprawdziany (patrz np.: finał Australian Open 2012 mężczyzn). Kiedyś mecze tenisowe na najwyższym poziomie porównywano do wykwintnych, pełnych dramatyzmu, doskonale wyreżyserowanych spektakli teatralnych; dziś przypominają one raczej walki robotów z futurystycznych filmów akcji.
Coraz bardziej wyśrubowane standardy przygotowania fizycznego sprawiają, że gdy przychodzi do rankingowych rozliczeń, siła i regularność zwyciężają z technicznym wysublimowaniem i taktyczną inteligencją. Simon, Ferrer, Woźnicka, Berdych, Kanepi, Troicki, Janković - korty świata zalewają kolejne fale tenisistów, których style gry różnią się w sposób marginalny, których zapamiętuje się nierzadko wyłącznie dlatego, że pojawiają się w rozgrywce na najwyższym szczeblu (zbyt?) często.
Pamiętacie rozpaczliwego loba, którym tenisowy szaleniec Marat Safin wybronił piłkę meczową z Federerem podczas Australian Open 2005, by następnie wygrać to legendarne spotkanie, później zaś cały turniej? A niezrozumiałe zachowania genialnej i niepokornej Hingis, które być może zaważyły na jej porażce w dramatycznym finale French Open '99 z Graf i na tym, że nigdy nie wygrała ona paryskiego turnieju? Czy pamiętacie łzy szczęścia Jany Novotnej, która w wieku 30 lat, za trzecim podejściem, gdy już niewielu na nią liczyło, wywalczyła swój wymarzony tytuł na Wimbledonie?
To właśnie takie momenty, pełne dramatyzmu, napięcia i skrajnych, bardzo ludzkich emocji tworzą tenisowe historie i legendy, które przywoływane są później przez lata. I takich właśnie momentów w dzisiejszym, coraz bardziej zhierarchizowanym i przewidywalnym tenisie jest coraz mniej.
Gdzie jest więc owo Stasiukowskie "niewiadome"? Jak odnaleźć to, co wyjątkowe i niematerialne w bardzo materialnym, nierzadko wręcz przyziemnym obrazie współczesnego tenisa? Gdzie odnaleźć je pośród dziesiątek takich samych spotkań, których zwycięzcy są znani jeszcze przed ich rozpoczęciem? Czy, by poczuć jego obecność w tenisie, musimy uciekać się do archiwalnych zapisów meczów sprzed co najmniej kilku-kilkunastu lat?
Niekoniecznie. To, co nieoczywiste, zaskakujące, niesamowite wciąż pojawia się w tenisowym świecie (obecnie nieco częściej w tourze żeńskim niż w męskim). Było obecne we Florianopolis, gdy pierwsze zwycięstwo turniejowe odniosła tam w tym roku grająca dziwny, szalony tenis Rumunka Monica Niculescu; i w niesamowitym zwycięstwie 35-letniego Niemca Tommy'ego Haasa nad liderem rankingu Novakiem Djokoviciem w niedawnym, wielkim turnieju w Miami. Pojawiło się, gdy kolejne mistrzynie wielkoszlemowe we wspaniałym stylu ogrywała podczas zeszłorocznego US Open brytyjska nastolatka Laura Robson. To coś nienazywalnego, co sprawia, że nad kortami unosi się aura niezwykłości, występuje dziś na bocznych arenach, w małych turniejach, wygląda spomiędzy kolejnych jednakowych, bezbarwnych widowisk. I choć zepchnięte na margines tenisowego świata, wciąż uparcie utrzymuje się na powierzchni, niezłomnie i uporczywie nie pozwalając o sobie zapomnieć.
( często o charakterze mini eseju) tylko podpisać, jeśli pozwolicie?
TenSybil, Grochów,