Po 20 latach polska reprezentacja kobieca znów jest w raju. Radość jest w pełni uzasadniona, szczególnie że w 1994 roku elita liczyła 32 drużyny, a po reformie Grupa Światowa Pucharu Federacji liczy osiem najlepszych drużyn świata. Nasze dziewczyny są w tenisowym niebie, ale teraz trzeba bardzo uważać, by z tego nieba nie spaść szybko do piekła. Bardzo znamienny jest przykład Serbek, które w 2012 roku grały w wielkim finale, a w przyszłym sezonie będą na peryferiach kobiecego tenisa, bo dla takiej drużyny Grupa I Strefy Euroafrykańskiej to praktycznie pogrążenie się w niebycie, a misji powrotu na zaplecze elity będzie musiało się podjąć nowe pokolenie serbskich tenisistek, bo Jelena Janković już zrezygnowała z gry w narodowej drużynie, a Ana Ivanović pewnie uczyni tak samo.
Polki znają to piekło doskonale, wiedzą jak trudno się z niego wydostać. Przez wiele lat tkwiły w strefie kontynentalnej, która jest niezwykle wykańczająca, bo stanowi formę tygodniowego turnieju i dzień po dniu rozgrywa się kilka meczów (każdy składa się z trzech pojedynków, dwa single i jeden debel). Wydaje mi się, że ten system jest bardzo nieuporządkowany, reforma jest wymagana i to bardzo szybko. Śmiem twierdzić, że właśnie perspektywa wyniszczającej walki na szczeblach poniżej Grupy Światowej II wiele tenisistek zniechęca do gry w Pucharze Federacji. Posmakowała tego choćby Wiktoria Azarenka i po raz ostatni w narodowej drużynie wystąpiła w 2011 roku. Paradoksalnie akurat trzy lata temu Białorusinki awansowały do Grupy Światowej II, ale późniejsza dwukrotna mistrzyni Australian Open więcej w reprezentacji nie zagrała. Można się też przyczepić do sióstr Williams, ale Venus i Serena święciły triumf w Pucharze Federacji, fakt że lata świetlne temu (1999), ale jednak. Można szczypać Marię Szarapową, która w całej swojej karierze w narodowej drużynie Rosji rozegrała raptem cztery pojedynki.
Agnieszce Radwańskiej należy się wielki szacunek za te wszystkie lata (zadebiutowała w 2006 roku), w których wylewała siódme poty grając w Pucharze Federacji. Niesamowite wrażenie robią liczby obrazujące jej dokonania: bilans wszystkich gier 41-7, w singlu 33-6, na korcie ziemnym 15-0. W 2013 i 2014 roku krakowianka rozegrała w narodowej drużynie 14 pojedynków (łącznie w singlu i deblu) i wszystkie z nich wygrała! I nie ważne, czy zawodniczki za grę w narodowej drużynie otrzymują jakieś profity. Wśród autentycznych gwiazd WTA niewiele jest tenisistek, które z takim honorem i poświęceniem reprezentują swoje narodowe barwy. Czas najwyższy skończyć z wypominaniem krakowiance nieudanych igrzysk olimpijskich w Londynie!
Jednak Agnieszka Radwańska wieczna nie będzie i z całą pewnością kiedyś zrezygnuje z gry w Pucharze Federacji, by poświęcić się całkowicie swojej indywidualnej karierze i nikt nie będzie mógł mieć do niej o to pretensji. Na pewno marzy o triumfie w tych wspaniałych rozgrywkach, choć traktowanych czasem przez władze ITF trochę jak kukułcze jajo (można odnieść takie wrażenie) i jak najbardziej może się to ziścić. Bez cienia wątpliwości taka wiktoria sprawiłaby Agnieszce nie mniejszą radość od ewentualnego zdobycia wielkoszlemowego tytułu. Ale spełnionych musi zostać kilka warunków. Nasza najlepsza tenisistka nie może być wiecznie obciążona koniecznością ratowania tego co inne dziewczyny, czytaj drugie rakiety (w lutym Katarzyna Piter, w kwietniu Urszula Radwańska), popsuły. Szczególnie w tym systemie, gdy debel to piąta gra, ewentualnie rozstrzygająca o wszystkim, a zatem w pewnym sensie loteria, przy takim poziomie dwudniowej intensywności, gdy często przynajmniej jedna zawodniczka musi w niedzielę zagrać zarówno singla, jak i debla (ten problem dotyczy nie tylko Polek). I tutaj trzeba zwrócić uwagę, że to oznacza też dodatkową, uciążliwą dla kibiców, przerwę jeśli zawodniczka, która grała w czwartej grze ma wystąpić w rozstrzygającym deblu.
Zakładając, że system dwudniowy nie podlega zmianie, może gra podwójna powinna rozpoczynać niedzielne zmagania? Nie jest to sprawiedliwe, że przy 2-2 debel rozstrzyga mecz, w którym są cztery pojedynki singlowe, a poza tym gra podwójna zawsze powinna być o coś. Tymczasem mecze, w których dochodzi do stanu 2-2 nie zdarzają się bardzo często (w wielkanocny weekend tylko w dwóch na 10 spotkań, jakie odbyły się w półfinale Grupy Światowej oraz w barażach). Szczerze mówiąc, dla mnie niezrozumiałe jest to, dlaczego w Pucharze Federacji nie obowiązuje podobny system, co w Pucharze Davisa. Szczególnie chodzi mi o fazę kontynentalną, która tak naprawdę stanowi jakby całkowicie odrębne rozgrywki, bo obowiązuje w nich inny system. I właśnie dlatego Puchar Federacji jest w pewnym sensie kukułczym jajem, niby jest, ale tak naprawdę jest to coś pomiędzy peryferiami, a wielkim tenisem, można to określić przedsionkiem. Nie chodzi tylko o to, że jest kobiecym, dużo młodszym, odpowiednikiem Pucharu Davisa, bo gdyby system był jednolity to i renoma byłaby większa. Ale oczywiście nie można marginalizować rangi Pucharu Federacji, bo zdobycie głównego trofeum to zawsze wielki prestiż i uznanie kibiców.
[nextpage]
Pytanie dlaczego ITF nie próbuje coś zmienić w tej formule? Przecież przejście na trzydniowy system rywalizacji to żaden problem, w końcu to nie wymaga zagospodarowania dodatkowego weekendu dla Pucharu Federacji? Tak by musiało być tylko wtedy, gdyby z dwóch Grup Światowych stworzono jedną i najlepszych 16 drużyn rywalizowałoby systemem pucharowym, na wzór Pucharu Davisa. A może jednak rywalizacja w ciągu dwóch weekendowych dni bardziej przystaje do obecnej tenisowej epoki? Faza kontynentalna to istne piekło na ziemi, ale systemowi w Grupie Światowej i Grupie Światowej II opartemu na dwudniowej rywalizacji również daleko do ideału i to jest być może kolejny powód, dla którego wiele czołowych rakiet świata przypomina sobie o Pucharze Federacji, gdy trzeba wyrobić normę olimpijską. Z drugiej strony Puchar Davisa też ma swoje problemy - co zrobić, gdy już po sobotnim deblu rywalizacja jest rozstrzygnięta? I od lat toczy się dyskusja co z tym fantem uczynić. Mimo wszystko raczej formuła z dwoma singlami w piątek, deblem w sobotę i dwoma singlami w niedzielę jest najlepsza, jaką można było stworzyć.
W ostatnich latach w Pucharze Federacji ciągle przewijają się te same drużyny - jak nie Czeszki to wygrywają Włoszki, a wcześniej Rosjanki, gdy jeszcze poważnie traktowały te rozgrywki. Dlatego bardzo mnie cieszy podejście, jakie do Pucharu Federacji prezentują Niemki i Australijki. Mecz o finał w Brisbane na korcie twardym, u progu europejskiego sezonu na kortach ziemnych, z udziałem drużyn grających w najmocniejszych składach świadczy o tym dobitnie. Powraca w pełni poważne podejście do rozgrywek i teraz nie można dopuścić, by znów czuć było fetor, tak jak rok temu w finale, gdy Rosjanki ośmieszyły ideę Pucharu Federacji, niestety do spółki z władzami ITF, które obudziły się z ręką w nocniku. Niedopuszczalne jest, by turniej WTA rozgrywany był w terminie Pucharu Federacji, a już w szczególności, gdy dotyczy to finału tych drużynowych rozgrywek. Na szczęście od tego sezonu finał Pucharu Federacji i małe Mistrzostwa WTA w Sofii nie będą ze sobą kolidować.
Dodatkowy powód do radości to awans do Grupy Światowej Polek, Kanadyjek i Francuzek, bo bez obecności Amerykanek w elicie te rozgrywki sobie poradzą. Te trzy drużyny oraz Czeszki, Włoszki, Niemki i Australijki występy w Pucharze Federacji traktują niezwykle prestiżowo i tylko z Rosjankami nigdy nic nie wiadomo. Jak na tle tych siedmiu reprezentacji wyglądają podopieczne Tomasza Wiktorowskiego? Z każdą drużyną można powalczyć i to nie jest pompowanie balona, bo z każdą z nich można zarówno wygrać, jak i przegrać. Nawet z Czeszkami i Włoszkami można zwyciężyć, bo tutaj każdy pojedynek to odrębna bitwa i bardzo ważne są detale w postaci poziomu fizycznej i mentalnej świeżości na początku meczu oraz gdy rywalizacja wkracza w decydującą fazę.
Do lutego jest jeszcze cała masa czasu i trudno przewidywać na jakim poziomie sportowego zaawansowania będą poszczególne ekipy. Czy nie będzie kontuzji i jak drużyny z elity poradzą sobie nie tylko fizycznie, ale i mentalnie, bo w Pucharze Federacji tenisistki wchodzą na wyżyny emocjonalnych przeżyć, na jakich się nie znajdują w żadnym turnieju WTA. W normalnym turnieju, nawet wielkoszlemowym, emocje narastają z każdym kolejnym meczem, a w drużynowych mistrzostwach świata od samego początku ich natężenie jest jak erupcja wulkanu, bo każda zawodniczka jest odpowiedzialna nie tylko za siebie, ale za cały zespół. Niektórym to pęta nogi, a inne zawodniczki ta adrenalina uskrzydla i dlatego wiele tenisistek z tzw. drugiego planu swoje najlepsze mecze rozgrywa właśnie w Pucharze Federacji. No i niezwykle istotne będzie to, gdzie będą się odbywać poszczególne mecze, bo lepiej jest grać u siebie, gdy ma się wpływ na wybór nawierzchni, niż na wyjeździe, przynajmniej teoretycznie. Wiadomo, że z Włoszkami zdecydowanie łatwiej grałoby się naszym tenisistkom u siebie, bo wyjazd to gwarancja kortu ziemnego, a ta nawierzchnia na starcie daje przewagę reprezentantkom Półwyspu Apenińskiego w rywalizacji ze zdecydowaną większością drużyn.
Nie wiemy jaki będzie faktyczny poziom polskiej drużyny w lutym, więc w tej chwili nawet nie ma sensu prognozować z kim teoretycznie najłatwiej byłoby się zmierzyć. Zawsze może się odbudować Urszula Radwańska, czy też Katarzyna Piter, Magda Linette bądź Paula Kania mogą osiągnąć stabilny poziom godny drugiej rakiety kraju. W tenisie ciężko przewidywać co wydarzy się za dwa czy trzy miesiące, a siedem czy osiem miesięcy to praktycznie wieczność. W deblu jest Alicja Rosolska, która w tym sezonie wspólnie z Agnieszką Radwańską zdobyła dwa decydujące punkty, w lutym w meczu ze Szwedkami i w wielkanocną niedzielę w Barcelonie. Szczególnie w spotkaniu z Hiszpankami warszawianka zaimponowała swoją dyspozycją, dając Radwańskiej komfort psychiczny, że nie musi sama ciągnąć tego wózka. A gdy do dobrej dyspozycji wróci Klaudia Jans-Ignacik wówczas pole manewru jeszcze się zwiększy.
Na początku czerwca poznamy rywalki Polek w meczu I rundy, który odbędzie się w dniach 7-8 lutego przyszłego roku (być może w naszym kraju, jeśli dopisze szczęście w losowaniu). Trzeba jednak twardo stąpać po ziemi i zdać sobie sprawę, że każdy mecz w Grupie Światowej Pucharu Federacji jest jak wyprawa w Himalaje, którą trzeba odbyć trzy razy, by sen o zwycięstwie się spełnił. A już jeden wygrany mecz to gwarancja utrzymania miejsca w elicie na kolejny sezon. Na razie cieszmy się, ale umiarkowanie, że w 2015 roku czekają nas przynajmniej dwa mecze o wysoką stawkę i żaden z nich nie będzie niósł za sobą zagrożenia degradacją do fazy kontynentalnej. Nasza drużyna ma ten komfort, że przynajmniej dwa lata będzie w najlepszej "16" Pucharu Federacji i to jest niebagatelna sprawa dla ekipy, którą do tego poziomu w znacznej mierze doprowadziła jedna tenisistka.
Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas! Na Twitterze też nas znajdziesz!