Z linii końcowej: Singapur ciosem prosto w kolano?

Październik. Tenisowy sezon kobiecy dobiega końca. Singapur, Mistrzostwa WTA. Turniej Mistrzyń, jak zwykło się mawiać. W ostatnich latach to chyba nadużycie.

Kiedy ostatni raz w historii w październiku, ledwie trzy miesiące przed startem nowego sezonu, kalendarz głównych kobiecych rozgrywek miał puste miejsca? Kiedy ostatni raz był zmuszony do desperackiego poszukiwania chętnych na ugoszczenie u siebie zawodniczek? Kobiecy tenis się nie sprzedaje, przynajmniej w Europie i Ameryce Północnej. Tutaj, aby ściągnąć kibiców na trybuny, a tym samym coś z tego turnieju wynieść finansowo potrzeba: albo nazwiska-magnesu (vide Serena Williams grająca w Båstad w 2013 zapewniła im najlepsze wyniki w sprzedaży biletów w całej historii turnieju) albo obniżyć ceny do absolutnego minimum (patrz: Mistrzostwa WTA w Stambule, gdzie bilety były na poziomie 10-20 złotych). Są turnieje, które bronią się tradycjami i świetną obsadą (np. Stuttgart). Wiele turniejów jest łączonych, goszczą zarówno tenisistów, jak i tenisistki. Tylko to, jak WTA bywa tam jedynie dodatkiem do ATP, widać nawet po planach gier. Wielkie korty są zarezerwowane dla mężczyzn i może dla najwyżej rozstawionej u kobiet. Organizatorzy turnieju w Oeiras, tracąc jednego z głównych sponsorów, musieli wybrać pomiędzy jednym a drugim. Bez wahania wybrali rozgrywki męskie, kobiece puszczając w niebyt.
[ad=rectangle]
Dzięki Na Li WTA weszło na zupełnie nowy rynek: Azja. Li stała się bohaterką, idolką, postacią wręcz pomnikową. I to za sobą pociągnęło zainteresowanie. Zaczęto budować wielkie kompleksy tenisowe, zawierające po kilkadziesiąt kortów, ściągnięto wielu trenerów, ofiarowano im pomoc w otworzeniu własnych akademii. W tenisie, tak obcym dla Chin (i chyba także dla całej Azji) sporcie znaleziono żyłę złota. Znalazło się mnóstwo sponsorów, którzy jak bardzo to się nie opłacało, chcą aby ich nazwa, ich logo było kojarzone z tenisem. Stąd multum turniejów właśnie w Chinach, w miejscach czasem kompletnie obcych dla normalnego zjadacza chleba.

I tylko rządy krajów azjatyckich dają gwarancje finansowe na dane turnieje. Tylko tam budżety są domykane bardzo wcześnie i ryzyko, że turniej się nie odbędzie spada praktycznie do zera. A tonący brzytwy się chwyta. Kiedy decydowało się do kogo trafi licencja turnieju w Palermo, włoska federacja przegrała z propozycją z Kuala Lumpur. Powód: gwarancje budżetowe.

Oczywiście, Stacey Allaster i jej "ekipie" można zarzucić celowe działania na niekorzyść ostatnich europejskich monumentów turniejowych. Pozostałości po dawnej, wręcz legendarnej jesieni w europejskich halach, walczą, by się na rynku utrzymać. Wsadzone pomiędzy jednym a drugim turniejem w Azji mają trudność, aby zaprosić tu kogoś bardziej znanego niż trzecia dziesiątka WTA.

Linz podjęło desperacki krok ściągania do siebie wielkich nazwisk. Po wycofaniu się z turnieju Eugenie Bouchard i Any Ivanović biuro prasowe opustoszało. Zainteresowanie turniejem nikłe. Bo czym tu się intrygować? Anną-Leną Friedsam, której nazwisko można poznać dopiero zagłębiając się w wyniki ITF-ów, czyli turniejów, o których grupa docelowa (myślę tu o niedzielnym kibicu, który chce spędzić wolny czas po pracy patrząc na mecz tenisowy) nawet nie wie, że istnieją? Organizatorzy imprezy w Luksemburgu napisały do władz WTA specjalną notę wyrażającą zniesmaczenie na temat terminu rozgrywania imprezy. Od turnieju w Moskwie odsuwają się wszyscy sponsorzy, co powoduje, że dyrektorzy imprezy zastanawiają się nad sprzedażą licencji turniejowej.

Ale też trudno dziwić się dlaczego kobiecy tenis się nie sprzedaje. Kolejny sezon z rzędu przebiegł pod znakiem totalnego marazmu. Mecze wybijające się można policzyć na palcach obu rąk. Nawet nie zamierzam liczyć jaka to część z całości, jaką proponuje WTA w ciągu 10 miesięcy. Pojedynków wybitnych ze świecą szukać. Tegoroczny finał Rolanda Garrosa był jedynym w 2014 roku tak wielkim widowiskiem, tak wciągającym, i stojącym na tak dobrym poziomie, że kibice będą do niego wracać za kilka epok i tenisowych pokoleń. Jednak przed i po paryskim turnieju rozegrano setki pojedynków nijakich, bardzo monotonnych. Oczywiście były mecze nader dramatyczne, ale ile można opierać się na dramaturgii? To miało się zmienić w Singapurze, za sprawą ośmiu potencjalnie najlepszych zawodniczek sezonu.
[nextpage]Turniej w tym roku stał na słabym poziomie, nie zaoferował żadnych fajerwerków. Jedna zawodniczka gorsza od drugiej. Nawierzchnia wolna, z wysokim kozłem, zwalniająca piłkę na niej lądującą, zamiast ją przyspieszyć - wyraźnie promująca niekończącą się bieganinę za linią końcową i rzemieślnictwo. Kroczek za kroczkiem przesuwamy się od lewej do prawej i wyławiamy mocne piłki rywalki, aż skończy na dobre. Żadnego wpływu na to, czy uderzeniem kończącym czy niewymuszonym błędem. Częściej tym pierwszym - ugram 3-5 gemów, częściej tym drugim - ugram 12 i wygram. I na takiej taktyce Agnieszka Radwańska dojechała do półfinału, a tam po drugiej stronie siatki pojawiła się rywalka, która wiedziała, co zrobić z martwą piłką na środek. I Houston (albo raczej Kraków), mamy problem.

Organizatorami ustawiającymi kolejność pojedynków w ostatnim dniu fazy grupowej kierowało jedno: niechęć do powtórki z 2011 roku, kiedy Maria Szarapowa nie mając już szans na awans (straciła je po wygranej Samanthy Stosur nad Na Li, pojedynku numer jeden tamtego dnia), wycofała się i dała szansę Marion Bartoli. Po drugiej stronie zjawiła się już pewna półfinalistka Wiktoria Azarenka. Poziom dramatycznie zły, Białorusinka na żywioł kończąca piłki, szukająca akcji pod siatką za wszelką cenę. Wynik nieistotny. Tylko, aby ten mecz się skończył. Francuzka taktyki nie wyczuła i również psuła na potęgę. Efekt? Trzy sety, jeden gorszy od drugiego. Dlatego tutaj, aby uniknąć podobnej sytuacji, Szarapowa otrzymała swoją szansę. Nie rozumiem również tej pewności, że Simona Halep w pełni kontrolowała swój mecz z Aną Ivanović. Może to Serbka zagrała za dobrze, a Rumunka wkładając w to 100 proc. swoich sił ugrała tego seta, ale nic więcej?

Poziom meczów nie zaskoczył, szczególnie analizując przebieg sezonu. Wręcz idealnie go podsumował. Emocje jak na grzybobraniu, choć to tylko ta jedna znajdzie wielkiego borowika. Beton, który przeraża(ł) w ATP, utworzył się też w WTA. Serena Williams rządzi i dzieli. Może nie na taką skalę jak w 2013, ale jednak. Młodych gniewnych dużo, tylko mało która odważyła się postawić Amerykance swoje warunki, próbować ją po korcie poruszać, nie tylko na boki, ale w przód i w tył (wykorzystać jej bardzo toporne poruszanie się), zagrywać jak najwięcej piłek na ciało (uwidocznić jej braki w technice uderzeń), wchodzić w kort do piłek przez nią zagrywanych, ryzykować przy odbiorze serwisu. Taką próbę podjęła naprawdę garstka jej rywalek. Powiodła się mało komu: Ivanović, dwukrotnie Alizé Cornet, Janie Cepelovej (mały dowód, że ogromnej i druzgocącej siły do tego nie potrzeba) i Garbiñe Muguruzie. 4 (słownie: cztery) zawodniczki.

A tak cudownie promowany przez WTA turniej Rising Stars wygrała zawodniczka, która na choćby średniego slajsa z drugiej strony siatki ma przerażenie w oczach, nie wie jak się ustawić i odpowiada piłką nieczystą, często nawet nieznajdującą się w granicach kortu. Napełnia nadzieją na lepszą przyszłość, nieprawdaż?

Źródło artykułu: