Nowe wyzwania Mariusza Fyrstenberga

- W ostatnich latach na sam widok lotniska robiło mi się niedobrze - mówi Mariusz Fyrstenberg. 37-latek zdradza w rozmowie, dlaczego zdecydował się właśnie teraz zakończyć karierę, z której ma wiele wspaniałych wspomnień.

Tomasz Skrzypczyński
Tomasz Skrzypczyński
Mariusz Fyrstenberg / Na zdjęciu: Mariusz Fyrstenberg

Liczne tytuły, międzynarodowe sukcesy w parze z Marcinem Matkowskim, także na turniejach Wielkiego Szlema. Przez wiele lat był jedną z wizytówek polskiego tenisa. W wieku 37 lat postanowił jednak 16 września oficjalnie zakończyć karierę. Czemu warszawiak zrobił to w Szczecinie? O tym, a także o nowych wyzwaniach, pracy z dziećmi, odnajdywaniu się na sportowej emeryturze i o piłkarskich szaleństwach rozmawiamy z Mariuszem Fyrstenbergiem.

Dlaczego Pana benefis odbył się akurat w Szczecinie?

Mariusz Fyrstenberg:Tam dla mnie i dla Marcina Matkowskiego wszystko się zaczęło. Tam otrzymaliśmy pierwszą dziką kartę na występ, tam wygraliśmy pierwszy turniej, co było naszym wielkim sukcesem. Jak patrzę z perspektywy czasu, to był to dla nas wielki zastrzyk euforii i radości, której nie czułem nawet gdy wiele lat później dotarliśmy choćby do finału US Open. Poczuliśmy po raz pierwszy wielki tenis, nasze mecze oglądało mnóstwo widzów, co było dla nas ogromnie ważne pod względem mentalnym. To był mój prawdziwy początek i prawdopodobnie tam się moja kariera zakończy.:

Mówił Pan niedawno, że w ostatnim czasie sport kojarzył się już Panu tylko z bólem.

- 30 lat grania w tenisa zaczęło przypominać o sobie. Dwa lata temu zaczęło mnie to już dotykać, miałem bardzo wiele zerwań mięśni, pogorszył się stan mojego barku, nie mogłem serwować na sto procent. A w zawodowym sporcie nie da się funkcjonować nie grając na sto procent. Rywalizacja jest bardzo duża, młodsi tylko czekają aby zająć twoje miejsce. Widziałem, że skoro nie mogę trenować przez cztery godziny dziennie, to nie byłem sobą podczas gry. To był znak, że trzeba zająć się czymś innym.

18 wygranych turniejów deblowych, półfinał i finał Wielkiego Szlema, finał Masters. Karierę musi Pan jednak kończyć usatysfakcjonowany.

- Zawsze jest coś, czego się nie osiągnęło, no chyba że się jest Rogerem Federerem (śmiech). Bardzo żałuję, że nie udało się wygrać tego Wielkiego Szlema, może w następnym życiu. Były jednak wspaniałe chwile, jak chociażby w Pucharze Davisa w barwach reprezentacji Polski, wygrane turnieje deblowe czy wcześniej singlowe. Przyszedł po prostu właściwy czas na zakończenie tej przygody i nie zamierzam teraz rozmyślać, co mogłem zrobić lepiej.

Najlepsze wspomnienie z tak długiej kariery?

- Było kilka kroków milowych. Chociażby challenger w Szczecinie, bo choć był to tylko challenger, jego wygranie miało ogromny wpływ na moją dalszą karierę. Tak samo triumf w turnieju Idea Prokom Open w Sopocie, po którym razem z Marcinem uwierzyliśmy w siebie, a inni uwierzyli w nas. Następnie wiadomo - półfinał Australian Open, finał US Open i oczywiście finał turnieju Masters w 2011 roku. W głowie zostają też pojedyncze spotkania, jak pokonanie słynnych braci Bryanów, które dało nam ogromnego kopa. Tak samo triumfy w meczach reprezentacji, w której grałem przez 13 lat i choć już nie brałem udziału w samym awansie do Grupy Światowej, swoją cegiełkę do tego sukcesu też włożyłem.

Jak się Pan odnajduje teraz bez lotnisk i hoteli? Żona zadowolona czy w szoku, że jest pan w domu?

- Ha ha, no trzeba się do tego przyzwyczaić. Często rozmawialiśmy o tym w szatni z kolegami, że najtrudniejsza dla tenisisty nie jest jego kariera, ale życie po jej zakończeniu. Wtedy wszystko trzeba ustawić na nowo. Jest super, bo w ostatnich latach na sam widok bagaży i lotniska robiło mi się niedobrze. Życie tenisisty to jest 50 procent gry i 50 procent podróżowania, a w pewnym momencie miałem już tego serdecznie dość.

Sportowa emerytura, ale aktywna. Kilka tygodni temu spróbował Pan swoich sił w roli komentatora telewizyjnego podczas Rolanda Garrosa. Jakie wrażenia?

- Bardzo fajnie to wspominam. Poznałem bardzo fajnych ludzi, komentowałem mecze m.in. z Karolem Stopą, który jest guru polskiego komentatorstwa, co było dużym przeżyciem. Mam nadzieję, że nie była to jednorazowa przygoda.

Była już propozycja kolejnej współpracy?

- Nie chcę zapeszać, ale być w może w dłuższej perspektywie pojawi się taka szansa. Teraz jednak pracuję nad kilkoma innymi pomysłami, między innymi zaangażowałem się w stworzenie aplikacji tenisowej matcher.pl, która ruszy już za miesiąc.

Jest Pan twarzą akcji "Dzieciaki do Rakiet" BNP Paribas. Czy to dla Pana nowe wyzwanie?

- Zawsze dobrze się w tym czułem. Mam pewne poczucie obowiązku wobec polskiego tenisa, ale też chęci przekazania czegoś młodszym. O akcji dowiedziałem się rok temu i przyznam szczerze, że nie wierzyłem, że uda się wprowadzić tenis na lekcje wychowania fizycznego do szkół podstawowych. A jednak tak się stanie, co jest niesamowitą sprawą.

Gdy Pan był dzieckiem o takich możliwościach można było tylko pomarzyć.

- Gdy my zaczynaliśmy grać w tenisa warunki były 1000-krotnie gorsze, trenowało się w fatalnych warunkach po prostu. Teraz gdy widzę, z jakim zaangażowaniem i radością dzieciaki wchodzą na kort i machają rakietkami, serce rośnie. Akcja jest też szansą na odciągnięcie dzieci od internetu, telefonów komórkowych i komputerów, co jest wręcz skrojone na mnie. Bardzo dobrze się czuję robiąc takie rzeczy.

Gdy na konferencji prasowej z okazji rozpoczęcia drugiej edycji akcji pytałem Pana, o najlepsze rady dla najmłodszych, powiedział Pan, by przede wszystkim słuchały rodziców. Pan słuchał?

- Ha ha, to jest w tym chyba najtrudniejsze z tego wszystkiego niestety. Ale myślę, że jest tyle niebezpieczeństw na drodze każdego młodego człowieka, że trzeba doradzać i pomagać. Poza tym tenis jest sportem dość elitarnym, więc nie jest łatwą sytuacją dla rodziców. Ale gdy już pojawią się fundusze i dziecko chce trnować, trzeba zrobić wszystko, aby pójść w tę stronę, by potem niczego nie żałować.

12 sierpnia? Mówi coś Panu ta data?

- Nie do końca niestety.

Tego dnia rozpoczął się nowy sezon Premier League.

- A no tak!

Pytam nieprzypadkowo, bo jest Pan wielkim fanem futbolu, angielskiej ekstraklasy, a także znakomitym graczem Fantasy Premier League, zrzeszających miliony ludzi. Na koniec sezonu 2014/2015 zajął w niej Pan szóste miejsce.

- Już prowadzimy z kolegami, w tym z Andym Murrayem zakłady, już powstała prywatna liga, analizujemy składy, więc powoli zaczynam się wkręcać, ku przerażeniu mojej żony (śmiech). Śmieję się, że gdyby poświęcić czas przeznaczony na Premier League np. na naukę języka, to dziś bym umiał mówić po chińsku. Ale to moja wielka pasja.

Jakie więc przewidywania na rozpoczęty już sezon?

- Zastanawiam się nad Manchesterem United, bo dokonali fajnych transferów. Wielką niewiadomą jest z kolei Manchester City, bo zrobili w przerwie letniej bardzo dużo zmian. Może to im wyjść, a może kompletnie nie wyjść. Ja mam nadzieję, że mój ulubiony Tottenham Londyn utrzyma formę z ostatnich sprzed lat.

A czemu akurat Tottenham?

- Jest to klub, który absolutnie nie ma wielkiej kasy jak inni, nie przeznacza miliardów na transfery czy płace dla zawodników, ale jest świetnie zarządzany. Poza tym Mauricio Pochettino stworzył prawdziwą drużynę, kolektyw, a to mi zawsze imponowało.

Z kolei w Polsce istnieje dla Pana tylko Legia Warszawa.

- Zdecydowanie, od 14. roku życia chodzę na mecze Legii, mam nadzieję, że znowu awansują do Ligi Mistrzów...

A gdyby tam spotkali się z Tottenhamem? Serce rozdarte?

- Nie nie, wtedy tylko Legia, oczywiście że tak! Trzeba wspierać polski rynek (śmiech)

Partnerem artykułu jest bank BGŻ BNP Paribas, organizator akcji Dzieciaki do Rakiet

Czy akcja "Dzieciaki do Rakiet" przyniesie korzyści tenisowi w Polsce?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×