Emocje nie tylko na korcie
Nazwiska tenisistek deklarujących chęć udziału w zawodach nie oszałamiały, biorąc pod uwagę gwiazdorskie obsady jeszcze z czasów J&S Cup. Jednak tym razem okazało się, że lista zgłoszeniowa to nie wszystko, bo turniej żyje swoim własnym życiem a największe emocje wcale nie muszą budzić wydarzenia dziejące się na korcie.
Patrząc na miniony tydzień można śmiało powiedzieć, że dużo się działo. Można też stwierdzić, że działo się, ale niekoniecznie to czego byśmy chcieli. Z dziennikarskiego punktu widzenia wszystko wygląda OK – jest gorący temat, można prześcigać się w spekulacjach, doniesieniach i interpretacjach. Dla kibiców zaś większa część turnieju miast obfitować w tenis najwyższej klasy (dla którego chyba zjawili się na kortach Legii) przepełniona była wiadomościami zdecydowanie z poza kortu.
Zaczęło się jak u Hitchcocka – informacją o przyjeździe Marii Szarapowej. Słynna Rosjanka była jedyną oprócz Sereny Williams gwiazdą ostatnich sezonów, która dotąd jeszcze nie gościła w Warszawie. Dodając do tego jeszcze kwestię jej powrotu po kontuzji i zwrócone na nią oczy całego tenisowego świata to trudno było nie emocjonować się tym wydarzeniem. Mniej istotna była forma z jaką przyjedzie, liczył się sam fakt, że będzie.
Ale zgodnie z zasadą po trzęsieniu ziemi na samym początku, potem atmosfera ma się jeszcze bardziej zagęszczać. I tak też było! Nim na dobre odbito pierwsze piłki w prasie rozpoczęła się sprawa Radwańscy – Makarczyk, która to zdominowała cały turniej. Zaczęło się jakże banalnie – nie wpuszczeniem Mercedesa Teamu Radwańskich na turniejowy parking i nieprzyznaniem akredytacji komuś z ich otoczenia. Takie drobne uszczypliwości to jeszcze przecież nic nadzwyczajnego.
Radwańscy do ostatniej chwili trzymali w niepewności co do tego czy Agnieszka zagra czy nie. Początkowo mowa była tylko o bolących plecach, czyli jak najbardziej normalnym powodzie. Ostateczne wycofanie się z turnieju Agnieszki a zaraz po tym wymęczonej startem w Madrycie Caroline Wozniacki spowodowało zaś, że poziom drabinki turniejowej przeistoczył się w naprawdę przeciętny.
Wychodziło na to, że zostanie nam emocjonować się grą Szarapowej i trzech pozostałych Polek, ale od początku rozsądek wskazywał, że to niekoniecznie one zostaną gwiazdami tego turnieju. Tak też się stało – nasze
reprezentantki furory nie zrobiły a i boska Maria okazała się normalną dziewczyną, która wracając po wielomiesięcznej kontuzji nie musi znajdować się w optymalnej formie. Ale właśnie – te emocje, których nie dostaliśmy na korcie, otrzymaliśmy spoza niego.
Odczytanie przez Dyrektora Turnieju na konferencji maila, którego dostał on od Roberta Radwańskiego okazało się punktem kulminacyjnym całej imprezy. Od dłuższego czasu słyszało się to i owo o pewnych „kwasach” w tenisowym światku, jednak oświadczenie Dyrektora Makarczyka miało charakter precedensowy – po raz pierwszy oficjalnie wszystko wyłożono na wierzch.
Dyrektor Turnieju zapewne miał nadzieje, że upublicznienie treści prywatnej dotąd korespondencji zdyskredytuje ojca naszych czołowych tenisistek, demaskując jego intencje a jemu zaś przyzna moralne zwycięstwo w całym sporze o tzw. startowe. Wydaje się, że jednak się przeliczył.
W tej całej sprawie trudno trzymać czyjąkolwiek stronę. Obaj panowie narobili sobie dużo krzywdy – Radwański dla wielu będzie teraz osobą, dla której nic poza pieniędzmi się nie liczy a dla uzyskania startowego gotów jest nawet szantażować (cyt. „Pamiętaj, możemy w każdej chwili zgłosić medikal. Obyś się nie przeliczył z kalkulacjami jak niejaki Fijałkowski i spółka”). Dyrektor Makarczyk zaś podając treść maila do publicznej wiadomości też strzelił sobie w stopę. Takie zachowanie może zostać uznane za niewłaściwe przez wielu kontrahentów, gdyż jak wiadomo wiele spraw w tym sporcie trzeba załatwiać w sposób dyskretny a nie idąc z nimi do mediów.
Summa summarum mimo, że sprawa ta rozgrzała turniej i przez moment było ciekawie, to tak naprawdę można tylko czuć żal, że do tego wszystkiego doszło. Przykre jest to, że poza dwoma panami stratni jesteśmy także my wszyscy, kibice. Nie mogliśmy zobaczyć naszej najlepszej tenisistki w tym roku i wychodzi na to, że obu sióstr Radwańskich prędko znów nie obejrzymy. To także może być precedensowe, że w jedynej imprezie w kraju ojczystym nie będą występować czołowe tenisistki tego kraju – z takimi sytuacjami, wyjąwszy bojkot turnieju Indian Wells ze strony sióstr Williams, trudno się spotkać przy organizacji innych turniejów.
Na szczęście - był też tenis
Słowne przepychanki nie przesłoniły zupełnie tego co najważniejsze, czyli samej gry i emocji z nią związanych. Tak jakby na przekór niesympatycznej atmosferze warszawska impreza wykreowała także swojego pozytywnego bohatera.
Aleksandra Dulgheru – konia z rzędem temu, kto cokolwiek wiedział o niej przed rozpoczęciem turnieju. Przyjechała do Warszawy jako jedna z wielu nieznanych tenisistek, dla których przejście samych eliminacji stanowi szczyt marzeń. Tutaj natomiast wszystko potoczyło się inaczej, podobnie jak w całej bajecznej historii o Kopciuszku. Nikt o niej nic nie wiedział i mało kto przejmował się jej losem, gdy na którymś z bocznych kortów rozgrywała kolejny mecz na drodze do swojego historycznego sukcesu.
Zdziwienie pojawiło się dopiero gdy awansowała do półfinału – i gdy wreszcie na oczach wszystkich zgromadzonych na trybunach kortu centralnego mogła pokazać na co ją stać. W pojedynku z Hantuchovą Rumunka stała na straconej pozycji, gdyż Słowaczka nie dość, że ma już dużo doświadczenia to jeszcze miała za sobą niemal cała publiczność. Po odpadnięciu Szarapowej wielu pragnęło by turniej ostatecznie wygrała jakaś inna tenisistka „z nazwiskiem”.
Ale wszystkie plany pokrzyżował nasz Kopciuszek. Daniela mimo chęci nie mogła sprostać regularności i waleczności swej rywalki i pożegnała się z myślą o pierwszym w swej karierze finale turnieju WTA na nawierzchni ziemnej. Porządek miała przywrócić Alona Bondarenko, także ulubienica warszawskich kibiców, pogromczyni Szarapowej, która przez cały turniej pokazywała bardzo solidną formę. Mecz finałowy miał swoją dramaturgię, nie tylko ze względu na przerwy spowodowane opadami deszczu i gradu. Sama gra była popisem waleczności tenisistek, z których obu jednakowo mocno zależało na zwycięstwie.
Pewniaczką była oczywiście Ukrainka i przez długi czas wydawało się, że ma mecz pod kontrolą. Jednak Rumunka nie przestraszyła się tego, jak wielkiego wyczynu może dokonać – w najważniejszych momentach zagrywała najlepsze piłki, wprowadzając swą przeciwniczkę w zwątpienie.
Gdy zaś wykorzystała pierwszą piłkę meczową i w strugach deszczu, trzymając swą narodową flagę zrobiła kilka honorowych rund wokół kortu do wielu doszło, że byliśmy świadkami wydarzenia niezwykłego. Po raz kolejny okazało się, że w sporcie wszystko jest możliwe, że wystarczy tylko chcieć i umieć dopomóc swemu szczęściu.
V.Williams, Mauresmo, Clijsters, Henin – nazwisko Dulgheru jak na razie nie pasuje zbytnio do grona poprzednich triumfatorek warszawskiej imprezy. Wcześniej wygrywały przecież uznane gwiazdy, na które każdy liczył. Tym razem wszystko stanęło niejako na głowie. Ale to właśnie to sensacyjne rozstrzygnięcie „uratowało” turniej pod względem sportowym. Byliśmy świadkami nie tylko wielkiej heroicznej walki – wydarzenie to zajmie zapewne także poczesne miejsce w kronikach WTA. Nigdy wcześniej zawodniczka z tak niskim rankingiem nie wygrała imprezy tej rangi, co ta w Warszawie. Gdy dodamy do tego, że dla Aleksandry był to absolutny debiut w głównej drabince turnieju z serii WTA Tour, to naprawdę nie sposób przejść obok tego obojętnie. Takie „cuda” zdarzają się jedynie wyjątkowo, cieszmy się zatem, że miały miejsce u nas.
Nadal, Safina, Robredo – oni rozpoczynali swe wielkie kariery od zwycięstwa na polskich kortach. Czy Aleksandra Dulgheru pójdzie w ich ślady? Dziś trudno to przewidzieć, wiadome tylko, że po raz drugi trudno jej będzie zasłużyć na miano Kopciuszka.