Krzysztof Straszak: Jak to jest grać przeciw Dawidowi Olejniczakowi, koledze klubowemu, w finale mistrzostw Polski?
Dawid Celt: - Bardzo przyjemnie. Z jednej strony to mój kolega, można nawet powiedzieć, że przyjaciel. To również bardzo dobry zawodnik, jeden z najlepszych w Polsce na przestrzeni ostatnich lat. On miał najlepszy ranking w karierze 185, a przecież niewielu naszych tenisistów może się czymś takim pochwalić.
Z innej strony patrząc, gra przeciw Olejniczakowi jest trochę niewygodną sprawą. Trenujemy razem, znamy się jak łyse konie. Każdy z nas zna mocne i słabe strony drugiego. Generalnie finał między nami to dobra rzecz, nie tylko dla nas, ale i dla klubu. Przyjaźni jednak na korcie nie było.
Dwa medale mistrzostw Polski to duży sukces?
- To z pewnością spore osiągnięcie, ale też niespodzianka, bo nie byłem uważany za faworyta. Pokonałam Panfila, wyżej ode mnie notowanego reprezentanta kraju w David Cup. W finale przegrałem z kolegą klubowym, który w ubiegłym roku był w turnieju głównym Wimbledonu.
Jest pan teraz też jednym z niewielu polskich zawodowców z dyplomem wyższej uczelni.
- Myślę, że to też jest jakiś sukces. Przez pięć lat, jakby nie było przez cały okres studiów od kiedy przyjechałem do Warszawy, zdobyłem trzynaście czy czternaście medali mistrzostw Polski seniorów: indywidualnie, w deblu, w drużynie. Uważam, że jak na studenta studiów stacjonarnych jest to duże osiągnięcie.
Miał pan furę szczęścia w tych mistrzostwach, bo rywale się wykruszali z powodu kontuzji: Koniusz w singlu, a w deblu nie musieliście z Olejniczakiem grać półfinału i finału. To inny rodzaj radości niż po faktycznym pokonaniu rywali?
- Wiadomo, mały niedosyt pozostaje. Myślę, że za parę lat nikt nie będzie pamiętał czy ktoś skreczował, ktoś nie wyszedł na mecz. Będzie się pamiętało tylko o tytule, bo liczą się zwycięzcy i nieważne jaka była droga do sukcesu.
Mało grał pan w tym roku w cyklu międzynarodowym, a przecież poprzedni sezon mógł zapowiadać lepsze czasy.
- Wystąpiłem tylko w jednym polskim turnieju Futures [w Koszalinie w czerwcu], a to i tak z kontuzją. W ogóle mało miałem startów w tym sezonie, więc tym bardziej wynik, który osiągnąłem w Gliwicach to naprawdę duży sukces. Moje wcześniejsze mecze mogą wyliczyć przecież na palcach jednej ręki.
Niezły okres zanotował pan w sierpniu ubiegłego roku w dwóch polskich imprezach rangi Futures.
- Półfinał "piętnastki" [pula nagród 15 tys. dol.] w Olsztynie to był mój ostatni dobry wynik. Później był ćwierćfinał "piętnastki" w Poznaniu: wprawdzie przegrałem tam w tie breaku w trzecim secie, ale z Robinem Vikiem, który był kiedyś w pierwszej setce rankingu.
Jak pan widzi swoją przyszłość zawodniczą?
- Wszystko jest w dużej mierze związane ze sponsoringiem, z kosztami. Nie ma co ukrywać, że tenis jest drogim sportem. By zawodnik się rozwijał, potrzebne są pieniądze, które dają możliwości startów: najlepiej takich na całym świecie. Od pieniędzy jest uzależniona moja dalsza kariera.
Ale ciągle ma pan zacięcie do trenowania i rywalizacji.
- Trenuję cały czas, bo mam w klubie dobrych zawodników i dobre warunki. Na to nie mogę narzekać.
Da się wyżyć z samej gry w barwach warszawskiej Mery?
- Nie... znaczy to złożony problem. Mamy najlepsze warunki w Polsce: dwie hale, korty, piłki, wszystko za darmo. Każdy dostaje jakieś tam większe lub mniejsze pieniądze na zasadzie stypendium. Nigdzie w Polsce nie ma w tym momencie tak jak na Merze. Mimo wszystko ciężko jest tylko z tego wyżyć. Trzeba grać różne ligi za granicą, turnieje klubowe...
Który wynik utkwił panu najbardziej w pamięci albo z którego jest pan dumny?
- Mecz, który utkwił mi w pamięci to ten ubiegłoroczny z Vikiem w Olsztynie. Z takim zawodnikiem, który wygrał duży challenger we Wrocławiu, był bardzo wysoko w rankingu [najwyżej 57.], występował w Wielkim Szlemie, przegrałem w ćwierćfinale 6:4, 4:6, 6:7, nie wykorzystując sześciu meczowych piłek. Szkoda było niewykorzystanej szansy na spory sukces. Zabrakło szczęścia.
Jest pan częściej identyfikowany z Warszawą, mimo że to częstochowska Victoria jest pańskim macierzystym klubem.
- Myślę, że problem leży po stronie częstochowskich mediów, które przestały się mną interesować gdy zmieniłem barwy klubowe. Ja jednak cały czas identyfikuje się z Częstochową i z moim pierwszym klubem. To jednak dzięki Merze wzniosłem się na poziom, jaki dzisiaj reprezentuje. Gdyby nie ta zmiana, w życiu nie osiągnąłbym tego co osiągnąłem chociażby ostatnio.
Kubot jest najlepszym polskim tenisistą?
- Na dziś Kubot. Jest najbardziej profesjonalnie podchodzącym do sprawy polskim zawodnikiem. To profesjonalista w każdym calu: począwszy od porannej pobudki.
Chce pan powiedzieć, że pozostali polscy tenisiści nie są w pełni profesjonalistami?
- Nie chciałbym o tym mówić, bo nie o to chodzi, ale bez rzucania nazwiskami: mamy w Polsce tak jak mamy. Kubot to jest gość, któremu nie można nic zarzucić. Jego życie jest całkowicie podporządkowane tenisowi. Wszystko inne jest u niego na boku.
To co brakuje innym oprócz innego podejścia do tenisa?
- Jest to już głębszy problem. Nie chodzi nawet o to, by się dobrze prowadzić. Chodzi o możliwości, wsparcie związku, pieniądze i tak dalej.
Czy mistrzostwa Polski juniorów na pańskim rodzimym obiekcie w Częstochowie mogą się równać z tymi imprezami organizowanymi w stolicy?
- Myślę, że mamy bardzo fajny obiekt. Cieszę się, że taki fajny turniej się na nim odbywa. Ostatnio było tutaj coraz ciszej.