Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
• W młodym wieku nieustannie tłumiłam uczucia, potem nie potrafiłam inaczej. Za moich czasów zdrowie psychiczne było tematem tabu – opowiada nam triumfatorka WTA Finals z 2015 roku.
• "Isia" mówi też o cieniach sławy. – Przyjaciółka, którą traktowałyśmy z Ulą jak siostrę, wyniosła nam pół mieszkania. Zawiodła nas osoba, której bezgranicznie ufałyśmy.
• Krakowianka przez lata utrzymała się w ścisłej czołówce rankingu WTA. – Zrobiłam tyle, ile mogłam. Dziś czuję się dobrze sama ze sobą, to jest dla mnie najważniejsze.
Dariusz Faron, WP SportoweFakty: Śledziła pani US Open?
Agnieszka Radwańska, 20-krotna zwyciężczyni turniejów WTA: Oglądałam mecze popołudniowe i wieczorne, ale nie zarywałam nocy. Nawet gdybym chciała, około północy oczy same mi się zamykały. Rano sprawdzałam wyniki.
Jak ocenia pani zwycięstwo Igi Świątek?
Wygranie dwóch turniejów wielkoszlemowych w roku, i to na dwóch różnych nawierzchniach, to niesamowity wyczyn. W pierwszych spotkaniach Iga nie pokazała swojego najlepszego tenisa, ale rozkręcała się z meczu na mecz i w finale uwolniła największy potencjał. Fenomenalnie poradziła sobie z presją. Widać to było przede wszystkim w finałowym starciu.
Zazdrości pani trochę Idze, że urodziła się później? W pani erze świadomość tenisistek nt. dbania o własne ciało i głowę była bardzo mała.
Nie patrzę w ten sposób, bo nie ma sensu gdybać. Ale dziś faktycznie dużo łatwiej zadbać o zdrowie. Przede wszystkim zwraca się uwagę na profilaktykę. Piętnaście lat temu to słowo nie istniało. "Jaka profilaktyka? Przecież nic mnie nie boli". Albo jechało się na patencie, że jak poboli, to przestanie. Gdy zaczynałam, nie było nawet rollera (przyrząd do masażu), który dziś jest oczywistością jak serwetki w kawiarni. Moje początki to stara siłownia z zimną wodą, zakurzoną piłką lekarską i rdzewiejącym sprzętem, który kłuł w ręce. Teraz tenisistki mają nawet pistolecik o rozmiarze telefonu komórkowego, którym mogą się same rehabilitować. Kosmos! Nie da się nawet porównywać tych światów.
Powiedziała pani kiedyś, że "pani ciało jest w kawałeczkach", a "stawy to permanentne zapalenie". Brzmi bardzo groźnie.
Brzmi groźnie i niestety wszystko się zgadza. Trenuję raz, maksymalnie dwa razy w tygodniu. Pod koniec października wystąpię w bardzo fajnym wydarzeniu, choć na razie nie chcę zdradzać więcej. Muszę się przygotować, żeby – no właśnie – nie być znów w kawałkach. Po karierze mam słabą odporność. Wystarczy, że Kuba złapie przeziębienie w żłobku, od razu się od niego zarażam. Dwa razy bardzo ciężko przechodziłam koronawirusa. Aż strach pomyśleć, co by było, gdybym się nie zaszczepiła. Kilka tygodni wycięte z życia. Nie trafiłam do szpitala, ale na początku miałam problemy z oddychaniem, nie mogłam wstać z łóżka. Płuca bardzo paliły. Mój organizm jest osłabiony m.in. ze względu na intensywną karierę.
Już w wieku 19 i 20 lat przeszła pani dwie operacje.
Tak, ręki i nogi. Od dwóch operacji uciekłam, barku i ponownie ręki. Po trzech latach problem z ręką wrócił. Lekarze straszyli, że znowu konieczna będzie operacja. Zawodowy sport to ból. Niektóre tenisistki miały silniejsze ciała, ja musiałam sobie jakoś radzić. Choć przyznam, że nie umiałam odpoczywać. Jako nastolatka cały czas dokładałam do pieca, to się gdzieś gromadziło. Nie do pomyślenia było, żebym za dnia się przespała. Jaka drzemka, skoro nie potrafiłam usiedzieć minutę na kanapie? W wieku dwudziestu lat nie myślałam, co będzie na innym etapie kariery. Zastrzyk przeciwbólowy i jedziemy dalej, kiedy następny turniej? Musiałam się uczyć na własnych błędach.
Autobiografia Andre Agassiego zaczyna się od niesamowitej sceny – Amerykanin leży w szatni wykończony po zaciętym meczu na korcie i nie może się ruszyć. Często pani przeżywała coś podobnego?
Tak, choć chyba aż tak drastycznie bym tego nie określiła. Mimo że czasem grałam w czterdziestostopniowym upale i jechałam na autopilocie. Słońce ciągle przygrzewa, a wysiłek jest tak duży, że dosłownie przestajesz czuć swoje ciało. Nieraz był to pewnie stan na granicy udaru. Działasz jak robot – odbijasz, patrzysz na tablicę wyników, znowu odbijasz. W głowie zero myśli. Mocno przekraczałam własne granice. Nieraz po zejściu z kortu nie pamiętałam, co się działo. Wszystko w jednej chwili puszczało, układ nerwowy mógł wreszcie odpocząć. U mnie w ogóle bardzo kiepsko z pamięcią, mam ogromne dziury. Nieraz nie pamiętam nawet, że z kimś grałam! Zastanawiam się, czy to efekt liczby rozegranych spotkań i napiętego terminarza, czy reakcja układu nerwowego i głowy po skrajnym wysiłku.
Porozmawiajmy zatem o głowie. Pani mąż powiedział mi: "Agnieszka nie uzewnętrzniała swoich emocji i zapłaciła za to wysoką cenę. Układ nerwowy klęknął".
Dokładnie tak było. Nie mówiłam o emocjach i uczuciach, bo do tego nie przywykłam. Tak mnie wychowano. Przez 15 lat treningów z ojcem nigdy nie padło pytanie: jak się czujesz? Wszystko było idealnie zaplanowane, ale tata nie pytał, jakie są moje przemyślenia, jak widzę daną sprawę. Wszystko narzucał z góry. Liczyło się tylko to, co on mówił. Nieustannie tłumiłam uczucia i potem nie potrafiłam inaczej. Przez pewien czas funkcjonowaliśmy w trybie mecz – wojna z tatą. Po porażkach nieraz nie odzywał się dwa dni. Nie mieliśmy kontaktu. Nie wiedział, co się dzieje ze mną i Ulą, widziałyśmy się z nim dopiero w taksówce na lotnisko. Panował okrutny reżim.
Jak pani sobie psychicznie z tym radziła?
Jako nastolatka nie obawiałam się samej porażki, bo rozumiałam, że się przydarzają. Czułam strach, myśląc, jak zareaguje na potknięcie ojciec. W jego słowniku nie istniało słowo porażka. Niesamowicie się wściekał. Z biegiem czasu coraz mniej go słuchałam, a potem wręcz unikałam. Dlatego skończyło się naszym zawodowym rozstaniem.
Pani siostra powiedziała mi niedawno, że miałyście trenera, a ona potrzebowała też ojca.
Ja potrzebowałam przede wszystkim trenera, który wytrzymuje ciśnienie. Tata tego nie dźwigał. Co tydzień awantura, stres… Nie byłam kłótliwa, chciałam normalnej atmosfery, ale ona nie istniała. Ojciec w ogóle nie był dla nas tatą, tylko trenerem.
Trenerem tyranem?
Nie nazwałabym go tak, bo widziałam w tenisie dużo gorsze przypadki. Natomiast tata nie rozumiał słowa "nie", we wszystkich widział wrogów. Początkowo uczył nas dyscypliny, lecz kiedy byłyśmy nastolatkami, mógł czasem spytać, jak się czujemy i co nam siedzi w głowie, a tego nie robił. Żyłyśmy z Ulą jak w klasztorze. Liczył się tylko tenis. Kiedy dzwonił po awanturze, mówiłam mu: "wolę być na 400. miejscu w rankingu niż na dziesiątym, ale daj mi wreszcie święty spokój”. W pewnym momencie nie byłam w stanie normalnie funkcjonować, cały czas przypuszczał na mnie atak. Z jednej strony jestem tacie wdzięczna, bo gdyby nie on, nie osiągnęłybyśmy sukcesu. Z drugiej – nie da się wymazać z głowy złych chwil. To przecież trwało latami. Dziś, jako mama, nie potrafiłabym wychowywać dziecka w ten sposób.
Podobno po narodzinach Kuby trochę się pani zmieniła. I częściej uzewnętrznia się pani emocjonalnie.
Trochę tak. Zmieniły się również priorytety. Sprawy życia codziennego, którymi kiedyś się martwiłam, przestały być ważne. Najważniejsze, by Kuba był szczęśliwy i zdrowy. Gdybym wróciła na kort po narodzinach syna, na pewno miałabym jeszcze większy dystans niż kiedyś. Pamięta pan, co zrobiła w tym roku Azarenka? Już wcześniej nieraz robiła teatr, udawała kontuzje itd. Oglądam jej mecz w Miami, patrzę, a jej coś nie podpasowało. Przegrywała i po prostu zeszła z kortu w połowie seta. Myślę: "Boże, dziewczyno… Masz 33 lata, zdobyłaś na korcie wszystko, jesteś mamą. A robisz coś takiego!". To dla mnie kompletnie niezrozumiałe.
Przygotowując się do wywiadu o emocjach, próbowałem sobie przypomnieć, czy pani straciła kiedyś nad sobą panowanie. Znalazłem tylko jedną "kur**" rzuconą na korcie w Madrycie i karę od sędziny.
Podejrzewam, że tych "kur**" w karierze było więcej! (śmiech). Nie oszukujmy się, tenisistki po nieudanym zagraniu nie krzyczą: "motyla noga!". Pamiętam ten mecz jak dziś, rywalizowałam z Pironkową. Grałyśmy w Madrycie na Sanchez Vicario. Kort trochę jak blaszana hala, panuje tam duży pogłos. Zepsułam prostą piłkę i zaklęłam. Sędziowie doskonale znają wulgaryzmy w różnych językach, żeby wiedzieć, kiedy zawodnik ich używa. Sędziowała Chorwatka, więc nie potrzebowała słownika. Wlepiła mi 800 euro. Wygrałam ten mecz, mogłam spokojnie zapłacić.
Przez lata mierzyła się pani z ogromną presją. Nigdy nie czuła pani, że głowa odmawia posłuszeństwa?
Nie miałam psychologa, ale sobie radziłam. Ratowało nas, że byłyśmy z Ulą we dwie. Zresztą Serena ostatnio powiedziała na korcie, że gdyby nie Venus, to by jej tam nie było. Miały podobną sytuację, wszelkie przeciwności zwalczały razem. W moim przypadku siostra też zawsze stała obok. Niezależnie od tego, byłam bardzo silna mentalnie.
Mówiło się w środowisku o presji i jej konsekwencjach?
Absolutnie nie, to był temat tabu. Trzeba spojrzeć na to z szerszej perspektywy. Piętnaście lat temu w społeczeństwie depresja uważana była za coś wstydliwego. "Co ty wymyślasz? Jutro ci przejdzie!".
Pytam, bo ostatnio w tenisie głośno na ten temat. Wystarczy wspomnieć przypadki Bianki Andreescu, Jeleny Dokić czy Naomi Osaki, które otwarcie powiedziały o swoich problemach psychicznych.
Naomi ma pod sobą ogromny rynek. W Japonii jest boginią, w USA też nie narzeka na brak popularności. Znam tę dziewczynę i wiem, że nie jest to osoba, która lubi chodzić po ściankach, błyszczeć wśród fleszy. Chyba w jej otoczeniu zabrakło ludzi, którzy powiedzieliby: jeśli czegoś nie czujesz, to tego nie rób. Mecz, jedna sesja, druga, czerwony dywan… Nie dziwię się, że nie udźwignęła takiego ciężaru. Niestety presja ciągle rośnie, każdy oczekuje od niej zwycięstw. Obawiam się, że Naomi nie wróci już na swój dawny poziom.
Skoro w pani czasach zdrowie psychiczne było tematem tabu, zaskakuje pani, jak bardzo w ostatnim czasie się to zmieniło?
Sporą rolę odgrywają tu media społecznościowe. Ja byłam dla kibiców dziewczyną z ekranu telewizyjnego. Facebook raczkował, siedziało się na Gadu-Gadu i Naszej Klasie. Nikogo nie interesowały moje zdjęcia w internecie, followersy, lajki i inne pierdoły. Miałam łatwiej. Teraz musisz wrzucać wszystko na Facebooka czy Instagrama, bo kontrakty, reklamy, kontakt z kibicami itd. Fani są dużo bliżej zawodnika, mogą do niego dotrzeć, skrytykować. Jeśli jakiś tenisista mocno w to wchodzi, scrolluje komentarze, to naprawdę może zwariować. Rozwój technologiczny i internetowy otworzyły wiele drzwi, ale każdy medal ma dwie strony. Najbardziej przeraża mnie, że problem dotyczy nie tylko gwiazd sportu. Zwykłe dziewczyny czytają głupie opinie w internecie i nieraz się załamują.
Za pani czasów nie było rozwiniętych social mediów, ale też znajdowała się pani na świeczniku. Paparazzi na panią polowali.
Raz uciekałyśmy przed nimi z Ulą po imprezie sylwestrowej! Ktoś musiał sprzedać, gdzie witamy Nowy Rok i paparazzi siedzieli stolik obok. W lokalu ciemno, nad podłogą lekki dym. Obiecałyśmy sobie, że nie zrobią nam ani jednego zdjęcia! Wychodzimy z lokalu, paparazzi za nami. Mówię do dziewczyn: wychodzimy za ten róg i lecimy sprintem! Nie mogłyśmy zdjąć butów, bo na Rynku Głównym w Krakowie było sporo rozbitego szkła i śmieci. Więc biegłyśmy w szpilkach! Błyskawicznie ich zgubiłyśmy. Potem podobno klęli, że tak się wykosztowali na knajpę, a nie mają pół zdjęcia.
Zdarzało się też podobno, że policjant, zamiast o prawo jazdy, prosił o autograf.
Bywało. Trochę inne czasy, dziś pewnie byłoby to niemożliwe. Kiedy policjanci mnie rozpoznawali, kończyło się pouczeniem. Nazwisko pomagało. Ale oczywiście wykroczenia były bardzo małe. Żeby ktoś nie myślał, że jestem piratem drogowym!
Rozmawiałem przed naszym spotkaniem z kilkoma osobami z pani bliskiego otoczenia. Każda powtarzała: zorganizowana i bardzo poukładana. Jaka jest najbardziej szalona rzecz, jaką zrobiła pani jako czołowa tenisistka świata?
(cisza).
Niech pani chociaż rzuci jakimś lotem prywatnym samolotem na imprezę.
Owszem, zdarzyło się! Wzięłam prywatny samolot na wieczór panieński do Sopotu. Ale działałam pod presją siostry i przyjaciółek. Byłam zmęczona turniejami, Wimbledonem, mówię im:
- Dziewczyny, ja nic nie chcę.
- Jak to?! Nie możesz nie mieć panieńskiego! Nawet tak nie żartuj.
- No dobra, to weźmiemy prywatny samolot.
Ula była za wszystko odpowiedzialna, więc to ją musiałby pan pytać o szczegóły. Przyleciałam na gotowe.
Rozmawiamy o przywilejach popularności. Co z cieniami?
Najtrudniejsze było, że ciągle ktoś coś ode mnie chciał. Męczyło mnie to psychicznie.
Powiedziała pani kiedyś, że wyczuwała pani osoby, które widziały u pani tylko pieniądze.
Trochę ich było. Raz z Ulą bardzo mocno sparzyłyśmy się na przyjaciółce. Traktowałyśmy ją jak trzecią siostrę. Przywoziłyśmy jej prezenty z turniejów, często u nas spała. Miałyśmy wtedy siedemnaście, osiemnaście lat. Znikały nam ciuchy, ale początkowo nie zwracałyśmy na to uwagi. "Pewnie przy praniu gdzieś się zawieruszyło". Nie myślałam, że ktoś mógłby je ukraść. Ale raz Ula poszła z tą przyjaciółką na zakupy. Mierzą bluzki, Ula patrzy, a ta dziewczyna ma na sobie jej stanik. Kiedy siostra mi to powiedziała, zapaliła mi się lampka. Doszłyśmy, co się stało z pozostałymi rzeczami. Opowiadam o tym spokojnie, ale wtedy dostałyśmy po dupie. Zawiodła nas osoba, której bezgranicznie ufałyśmy. Kiedy oddawała wszystkie rzeczy w workach, to łącznie z prezentami, bo nie pamiętała, co ukradła, a co od nas dostała. Wyniosła nam pół domu.
To znaczy?
Ubrania, biżuterię, sprzęty, elektronikę, torebki, płyty, aparaty... Początkowo się nie przyznawała. Byłam kilka tygodni za granicą i to Ula załatwiła z nią tę sprawę. Nie wiem, czemu to zrobiła. Chyba z czystej zazdrości. Dla nas była to nauczka do końca życia.
Zgadza się pani z twierdzeniem taty, że była pani bardziej doceniana za granicą, niż w Polsce?
Szybko wskoczyłam do dziesiątki, a wówczas od tenisistki oczekuje się wyłącznie wygranych. "Radwańska doszła do ćwierćfinału? Porażka". Inny wynik niż zwycięstwo w turnieju nie był doceniany, mimo że przede mną przez kilkanaście lat żaden polski tenisista nie zbliżył się do takich rezultatów. A gdy np. Azarenka dochodziła do ćwierćfinału, czytałam w mediach, że super jej poszło. Ten sam wynik oceniany w zupełnie różny sposób. Ale tak jest w wielu przypadkach. Media z danego kraju oczekują od "swojego" zawodnika dużo więcej. Poza tym nie tylko w Polsce lubi się negatywne wiadomości. Nieraz rozmawiałam o tym w szatni z innymi tenisistkami.
W swojej książce stwierdziła pani, że "internet zabił dziennikarstwo, bo jakieś łebki piszą sobie, co chcą". Przychodzę z internetu. Jestem pod ścianą.
Nie można wrzucać wszystkich do jednego worka. Ale podtrzymuję to, co napisałam. Kiedyś każdy dziennikarz przychodził na wywiad przygotowany. Wiedział, o co pytać i rozumiał, o czym mówię. Duży materiał o tobie w gazecie był prestiżem. By pojawił się artykuł, dziennikarz musiał zdobyć jakąś informację. Dziś ktoś dostaje polecenie, że ma coś skrobnąć o Radwańskiej, więc siada i klepie. Na porządku dziennym jest tekst pisany przez "dziennikarza" bez rozmowy z bohaterem. Skleja się cytaty z innych wywiadów, dodaje coś do siebie i gotowe. Albo przychodzi ktoś na rozmowę i pyta: "naprawdę graliście tak dużo turniejów?!". Myślę wtedy: "na cholerę udzielam takiego wywiadu? Przecież to zmierza donikąd". Wychodzą z tego jakieś bzdury, a przy autoryzacji tak naprawdę muszę pisać wywiad sama, bo nic się nie klei. Potem czytam, że nie chcę rozmawiać z dziennikarzami. Naprawdę nie było mi to do niczego potrzebne. Tym bardziej że w szczytowym momencie wyskakiwałam ludziom z lodówki.
Jak pani do tego podchodziła?
Od początku budziłam zainteresowanie, pewnie głównie ze względu na pieniądze. W tenisie kwoty są znane, a media tylko to podsycały, wyliczając, ile zarabiam jako młoda dziewczyna. U jednych budziło to szacunek, u innych zawiść. U nas mentalność musi się jeszcze trochę zmienić.
Pisano o pani nie tylko w kontekście tenisa. Kiedy nie przyznano pani honorowego obywatelstwa Krakowa, otwarcie mówiła pani, że to zapewne przez poglądy polityczne taty, który sympatyzuje z obozem władzy. Wkurzało, że zaszufladkowano panią razem z ojcem?
Obrywałam, choć nie zawiniłam. Na szczęście chyba już wyszłam z tej szuflady. Wracamy do tematu ojca, który twierdził, że skoro on ma określone zdanie na dany temat, musimy myśleć tak samo. Nigdy nie chciałam mieć z polityką nic wspólnego, ale byłam przez tatę zmuszana do wielu rzeczy. Chodzi m.in. o wszelkie nasze aktywności polityczne. Działało to na zasadzie: mamy iść i zrobić. Tata mówił o swoich poglądach politycznych, ale używał słowa: "my", nie pytając nas o zdanie. W dodatku na naszą stronę internetową wrzucał treści polityczne. Dlatego od początku byłam zaszufladkowana.
Jakie są dziś wasze relacje?
Dużo lepsze niż kiedyś. Tata nadrabia lata, które stracił jako ojciec. Miał dwie córki, więc teraz czuje podwójną radość z wnuczka. Dalej chciałby o wszystkim decydować, ale wie, że te drzwi dawno się zamknęły (śmiech).
Zaczęliśmy od tenisa i na nim zakończmy. Jest coś, czego z perspektywy czasu pani żałuje?
Trochę żałuję, że tak pędziłam i że za mało cieszyłam się dobrymi chwilami, które szybko ulatywały. W przypadku niepowodzeń była analiza, co poszło nie tak, a zwycięstwa traktowałam jako normę. Nie mówię, że powinnam imprezować do rana. Nie było jednak chwili, żeby usiąść spokojnie i się nacieszyć. Wychodziłam z hali, pędziłam na kolejny turniej.
Wycisnęła pani z kariery maksimum?
Nie mogę sobie niczego zarzucić. Zrobiłam tyle, ile mogłam. Dzisiaj można gdybać, ale to bez sensu. Nie mam żalu ani wyrzutów sumienia. To chyba najważniejsze, że czuję się dobrze z samą sobą. Zawsze podejmowałam decyzje, które w danym momencie wydawały się najlepsze. Dlatego czuję się spełniona.
Na stare lata mogłaby pani usiąść w fotelu i powspominać wielkie triumfy na korcie. Tyle że, jak sama pani mówi, z pamięcią nie najlepiej.
Ale żeby zmotywować wnuki, będę mogła powtarzać: Trzeba mocno pracować, bo nic nie przyjdzie wam łatwo. I warto mieć wszystko uporządkowane. Dzięki temu wasza babcia osiągnęła w tenisie całkiem sporo. A jeszcze do tego skończyła studia…
Rozmawiał Dariusz Faron, dziennikarz WP SportoweFakty