"Inni umarli szybciej niż ja". Polski triathlonista najlepiej poradził sobie z piekłem Hawajów

Żona zapytała go kiedyś: "Wiesz, jaka jest różnica między mężem a kochankiem?". Dla Marcina Koniecznego był to impuls, by wrócić do sportu. Wybrał triathlon w jego najbardziej wymagającej wersji. Niedawno został triumfatorem Ironmana na Hawajach.

Michał Fabian
Michał Fabian
Marcin Konieczny East News / Adam Jagielak/Wprost / Na zdjęciu: Marcin Konieczny

3,8 km pływania, 180 km jazdy na rowerze, a na deser jeszcze maraton, czyli 42,195 km. Tak przedstawia się Ironman, najtrudniejszy dystans w triathlonie. Dla zawodników uprawiających ten sport największym marzeniem jest start w mistrzostwach świata na Hawajach. W zakończonej niedawno edycji historyczny sukces odniósł 45-letni Marcin Konieczny, na co dzień pracujący jako trener biznesu.

Mordercze wyzwanie olsztynianin ukończył w 9 godzin, 18 minut i 43 sekund. Jako pierwszy Polak triumfował w hawajskim Ironmanie - w kategorii wiekowej (45-49 lat). Tym samym zrealizował wielki życiowy cel z… dużym wyprzedzeniem. Kilka lat temu ogłosił wszem i wobec, że celuje w zwycięstwo, ale dopiero w 2022 roku, gdy będzie startować w kategorii wiekowej M50.

Michał Fabian, WP Sportowe Fakty: Jak to jest wykonać zadanie o pięć lat za wcześnie?

Marcin Konieczny: Moja deklaracja mówiąca o tym, że chcę zostać mistrzem świata w kategorii M50 jest powszechnie znana. Dla mnie ten cel się nie zmienia. To, że zostałem mistrzem teraz, jest tylko etapem w pewnym procesie, który okaże się chyba jeszcze trudniejszy do realizacji. Nie dlatego, że będę pięć lat starszy, lecz głównie dlatego, że teraz będę bronił tytułu. Na podium spotkałem się z człowiekiem, który pięć lat temu wygrał kategorię M40. Amerykanin Ritch Viola spojrzał mi głęboko w oczy. Zapytał, czy przyjeżdżam na Hawaje za rok. Powiedziałem, że nie. "W takim razie widzimy się za pięć lat i się ścigamy" - odparł. Bardzo chętnie, lubię tego typu wyzwania. To będzie dla mnie kolejna poprzeczka do pokonania.

Spodziewał się pan walki o pierwsze miejsce już w tegorocznych zawodach na Hawajach?

- Nie kalkulowałem. Mam taką filozofię startowania, że się nie ścigam, tylko realizuję swój plan. Spojrzałem, jaki był najlepszy czas z zeszłego roku w mojej kategorii wiekowej. 9 godzin i 15 minut. Wyliczyłem poszczególne konkurencje tak, by suma dawała 9 godzin i 15 minut. I to starałem się realizować. Nie skupiałem się na tym, który jestem w kategorii, choć oczywiście podawano mi taką informację. Zszedłem z roweru jako trzeci, ale gdy na pierwszych kilometrach biegu wyprzedziło mnie dwóch zawodników, to nie zmobilizowało mnie to do tego, żeby przyspieszyć. Pomyślałem sobie: "Zobaczymy, panowie, gdzie będziecie na 30. kilometrze". Okazało się, że inni umarli szybciej niż umarłem ja.

Miał pan dość nieprzyjemną przygodę podczas ostatniego - biegowego - odcinka. Jeden z rywali, oględnie mówiąc, chciał pana wykolegować.

Wyprzedzałem zawodnika z Belgii (Koen Van Rie - przyp. red.). Prawie się przy nim zatrzymałem, zapytałem go: "Co jest, stary?". On odpowiedział: "Nie mam już sił, boli mnie kręgosłup". Próbowałem go zmobilizować, mówiłem: "Dasz radę". Pobiegłem dalej. Później, gdy stanąłem, by skorzystać z punktu żywieniowego, on mnie wyprzedził. Zupełnie świeży! Liczył na to, że ja odpuszczę. Żeby było jasne: nie mam pretensji, że mnie gość wyprzedził, tylko o to, że była to partyzancka zagrywka. Rozgrzeszyłbym gościa wtedy, kiedy mijając mnie, klepnąłby mnie w dupę i powiedział: "No widzisz, to teraz ja ciebie wyprzedzam". Oczywiście niektórzy mogą nazwać to taktyką, natomiast uważam, że nie jesteśmy zawodowcami, nie zarabiamy pieniędzy. Potem spotykamy się na podium i chodzi o to, by spojrzeć sobie w oczy i nie mieć poczucia, że była to zagrywka nie fair. Belg jeszcze bardziej mnie wtedy zmobilizował. No i ostatecznie skończył poza podium, na czwartym miejscu.
Marcin Konieczny zmierza do mety zawodów na Hawajach. Fot. Archiwum Marcina Koniecznego Marcin Konieczny zmierza do mety zawodów na Hawajach. Fot. Archiwum Marcina Koniecznego
Jakie uczucia towarzyszyły panu na mecie? Była duma, łzy?

Łez nie było. Przekroczyłem metę w dobrym humorze, ale nie byłem pewny, który jestem. Podejrzewałem, że pierwszy, ale czekałem, aż ktoś to potwierdzi. Natomiast później jakoś tak dramatycznie przyszedł "zgon". Skończyłem w namiocie medycznym. Myślałem sobie: "Kurczę, fajnie, ukończyłem, ale jest mi cholernie gorąco, dajcie mi więcej lodu". Lekarze zmierzyli mi temperaturę - miałem 40 stopni. To była chwilowa niedyspozycja wynikająca z bardzo wysokiej temperatury tam panującej. Nie było niebezpieczeństwa, że muszę jechać do szpitala. Obłożyli mnie lodem, kazali mi dużo pić, trochę poleżałem z nogami w górze. Jak temperatura nieco opadła i wypuścili mnie z tego namiotu, to spotkałem się z innymi Polakami. Podeszliśmy do punktu, gdzie były nieoficjalnie wyniki. Zobaczyłem, że jestem pierwszy. Był szał radości. Szybko pobiegłem do rodziny, bardzo się z nimi cieszyłem.

Hasło "Hawaje" przywołuje przyjemne skojarzenia: słońce, plaża, ocean. Ale triathlonistom zawody w tym miejscu kojarzą się raczej z piekłem.

Piekło to słowo, które dobrze ilustruje to, co się dzieje na Hawajach. Proszę sobie wyobrazić: 40 stopni, wiejący wiatr, który jeszcze podgrzewa odczuwalność temperatury, a do tego wilgotność w okolicach 80 procent. Jak wysiadaliśmy na lotnisku, to osoba, która podstawiała schody i stała na tych schodach, mówiła: "Nie dziwcie się, że właśnie oblał was pot, bo to specyfika Hawajów". Rzeczywiście tak jest. Dla osób, które nie potrafią sobie tego wyobrazić, powiem, jak mogą tego doświadczyć w domu. Niech otworzą piekarnik, nastawią temperaturę na 40 stopni, włączą termoobieg i przez chwilę sobie posiedzą przy tym, oczywiście otwartym, piekarniku. Tak to mniej więcej wygląda.
Często prowadzę szkolenia za granicą. Przez ostatnie dwa lata klient wysyłał mnie do Dubaju, gdzie latem jest 50 stopni. Ale odczuwalność tej temperatury przy suchym klimacie jest zupełnie inna w porównaniu z 80-procentową wilgotnością na Hawajach.

W 2012 roku po raz pierwszy startował pan w mistrzostwach świata na Hawajach. Tamto doświadczenie dużo panu dało?

To był mój bardzo duży handicap. Wiedziałem już, gdzie jadę, gdzie będę mieszkał, jakie tam są warunki. Wiedziałem też, że 10 dni - bo tyle się aklimatyzowałem w 2012 r - to za mało, dlatego w tym roku pojechałem wcześniej. Znałem trasę, byłem przygotowany właściwie na każdy zakręt. Wszystko było na spokojniejszej głowie, lepiej przygotowane.

Już sama kwalifikacja na mistrzostwa to rzecz trudna i skomplikowana. Ironman na Hawajach przypomina trochę McDonald's. Bardzo dobry jest marketing tej imprezy. Ale oprócz niego sam proces kwalifikacji i trudność związana ze startem w tych zawodach powodują, że jest to tak atrakcyjne. Organizatorzy są bardzo rygorystyczni, jeśli chodzi o zasady kwalifikacyjne. Żeby dostać się na mistrzostwa, na każdych zawodach trzeba być w czubie - w pierwszej dwójce lub trójce w danej kategorii wiekowej, w zależności od startujących. Natomiast na samych Hawajach ta rygorystyczność polega na tym, że jeżeli nie łapiesz się w tzw. czasach odcięcia, to nie pozwalają ci kontynuować zawodów. Na przykład jeśli nie ukończysz pływania w dwie godziny. Dystans Ironman nie jest kończony przez wszystkich, szczególnie na Hawajach. Organizatorzy są z tego wręcz bardzo zadowoleni. Bo to oznacza, że te zawody są rzeczywiście wyzwaniem.
Marcin Konieczny z okazałym medalem mistrzostw świata. Fot. Archiwum Macina Koniecznego Marcin Konieczny z okazałym medalem mistrzostw świata. Fot. Archiwum Macina Koniecznego
Nie zamierza pan bronić tytułu mistrzowskiego w przyszłym roku. A w kolejnych edycjach? Wróci pan na Hawaje przed "pięćdziesiątką"?

Nie, nie mam takich planów. Powody są dwa. Pierwszy: ambicjonalny. Może to zabrzmi kuriozalnie albo kunktatorsko, ale w kategoriach wiekowych powyżej 40. roku życia, jest to trochę tak jak w przedszkolu z dziećmi. Dziesięć miesięcy albo rok różnicy powoduje, że dziecko inaczej się rozwija i ma znaczną przewagę nad rówieśnikami. Podobnie jest w tych starszych kategoriach wiekowych. Wiem, że jak mam jechać i walczyć o pierwsze miejsce, to chcę dać sobie jak największe szanse, stąd ten pomysł, żeby startować co pięć lat. Zawsze jako pierwszy rocznik w kategorii wiekowej.
Drugi powód to finanse. Nie ma co ukrywać, że taki wyjazd trochę kosztuje. Budżet jest na tyle wysoki, że chyba nie stać by mnie było, żeby startować tam nie mówię co roku, ale np. co drugi rok. Z żoną świadomie oszczędzaliśmy przez pięć lat po to, żeby pojechać tam i nie ściubić.

Wspomniał pan o małżonce. Ponoć to dzięki niej jest pan teraz najlepszym triathlonistą świata w swojej kategorii.

W 2006 r. moja żona przyszła z pracy i zadała mi pytanie: "Jaka jest różnica pomiędzy mężem a kochankiem?". Okazało się, że ta różnica to 30 kg. Wziąłem sobie to do serca. Nie poszedłem w stronę, w którą poszło bardzo duże grono moich kolegów. Nie kupiłem sobie motoru w kryzysie wieku średniego, tylko pomyślałem, że muszę wrócić do sportu. Uprawiałem lekką atletykę przez trzy lata w liceum, a potem miałem - jak to mówi moja żona - trzydzieści kilogramów przerwy. Wróciłem do sportu z myślą, że chcę zrobić coś, co będzie bardzo prestiżowe, bo inni tego nie robią. Maraton był atrakcyjny, ale nie aż tak bardzo. Na golfa nie było mnie stać. Triathlon wpadł jakoś tak naturalnie. Googlowałem różne dyscypliny i wpadł mi w oko filmik z Hawajów. Jak zobaczyłem, jaki to jest challenge, pomyślałem sobie: to jest to.

Poniósł pan sporo wydatków związanych z wyjazdem na Hawaje, a co otrzymał pan w zamian, oprócz tytułu mistrza świata i medalu?

W Ironmanie jest to zabawa dla własnej satysfakcji. Poza pamiątkowym pucharem w kształcie drewnianej miski z przepięknym napisem "Mistrz świata w kategorii 45-49" i czarno-żółtej bluzy rowerowej z napisem "Mistrz świata 2017", dostałem zegarek i okulary. Jak popatrzyłem na ten zegarek, okazało się, że mam dokładnie taki sam. Kupiłem go… dziesięć lat temu. Nic atrakcyjnego tam nie ma, ale jesteśmy tego świadomi. To nie jest dyscyplina, gdzie jedzie się po nagrody finansowe.

Mówił pan o "umieraniu" na trasie. Jak można opisać to uczucie? Czy da się to porównać np. z maratońską "ścianą"?

Z mojej perspektywy wygląda to trochę tak, jakby przykręcać kurek. W maratonie "ściana" jest związana z poziomem glikogenu w wątrobie, natomiast w triathlonie, szczególnie w Ironmanie, jest to kwestia bieżącego odżywiania. Jeżeli ktoś nie zje wystarczająco dobrze na rowerze, to niezależnie od tego, jakby był wytrenowany, prędzej czy później ta "ściana" go dopadnie. Różnica między maratonem a Ironmanem polega na tym, że w triathlonie możemy dostarczyć więcej energii na tej części rowerowej. Jest taki polski trener, Jakub Czaja, który twierdzi, że zawody Ironman to… mistrzostwa świata w jedzeniu i piciu. I ja się z tym bardzo zgadzam. Wszystkie moje nieudane starty triathlonowe były spowodowane złym odżywianiem na trasie, szczególnie w części rowerowej.

NA DRUGIEJ STRONIE PRZECZYTASZ M.IN., JAKIE JEST ŻYCIOWE MOTTO MARCINA KONIECZNEGO, DLACZEGO WCHODZI DO JEZIORA I JAKIE CELE STAWIA SOBIE NA 2018 ROK

ZOBACZ WIDEO: Efektowne wypłynięcie na pełne morze podczas startu Volvo Ocean Race w Alicante (WIDEO)
Czy Marcin Konieczny w 2022 r. ponownie zwycięży w MŚ na Hawajach?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×