Magdalena Fularczyk-Kozłowska: Czułam się niepotrzebna

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Czuje pani, że opowiadając o swoich problemach, daje teraz siłę innym?

Na początku tego tak nie odbierałam. Przyznanie się do swoich słabości traktowałam jako wielką porażkę. Nie planowałam o tym opowiadać, ale jakoś się otworzyłam. Bardzo bałam się reakcji po pierwszym wywiadzie, ale pozytywna reakcja przerosła moje oczekiwania. Tak wielu ludzi powiedziało mi, że im pomogłam pokazując ludzką twarz, że zdałam sobie sprawę, że to może się komuś przydać. Sama świadomość, że mistrz i złoty medalista też ma problemy, jest cenna. Niby oczywiste, a jednak okazało się, że nie do końca.

Czy teraz presja jest już mniejsza?

Znowu mi się wydaje, że największą mam przed sobą. Bo to jest tak, że jak się żyje z nią przez cały czas, to ciągle się jej oczekuje i wymaga od siebie jak najwięcej. Chciałabym pokazać sobie, ale pewnie także ludziom dokoła, że jednak umiem coś więcej niż tylko wiosłować. Że jestem dobra jeszcze w czymś innym. Albo, że będę dobra.

Może pani liczyć na wsparcie rodziny?

Poza mężem i córką mam jeszcze brata. Jest sześć lat starszy. Niestety, moich rodziców nie ma już na świecie, nie mogę liczyć na rady mojej mamy. Jak coś to proszę teściową, na szczęście mamy bardzo dobry kontakt. Ale brak rodziców - ich pomocy, ale też zwyczajnej obecności, bardzo boli. Kiedy pomyślę, że moja córka nigdy ich nie pozna, to jakoś się tak na sercu ciężko robi.

Co najważniejszego im pani zawdzięcza?

Z domu wyniosłam przede wszystkim pracowitość. Świadomość, że do wszystkiego trzeba dojść samemu, własną, ciężką pracą. I że nie wolno się poddawać. Wyniosłam też szczerość. Nie umiem udawać, w relacjach między ludźmi najważniejsza jest prawda. Rodzice powtarzali mi, że nie wolno kłamać, a warto być sobą, nawet jeśli nie wszystkim się to podoba. Nie można tylko nikogo krzywdzić, ale szczerość popłaca. Chociaż mnie specjalnie nie popłacała.

Cały czas się pani śmieje, a w środowisku mówią o pani, że ma trudny charakter. Z czego to się bierze?

Jestem wesoła i pogodna, ale jak mi się nadepnie na odcisk, to potrafię być bardzo nieprzyjemna. Może jestem zbyt bezpośrednia. Nie kalkuluję, potrafię powiedzieć zbyt dosadnie. Umiem walczyć o swoje, tupnąć i odezwać się, jeśli dzieje mi się krzywda. Za to chyba wiele osób mnie nie znosi. Wiem, że nigdy nie byłabym dobrym politykiem, bo nie potrafię owijać w bawełnę. To pewnie dla ludzi jest jakiś problem, ale dla mnie białe jest białe, a czarne - czarne. Poza tym ta zła opinia o moim charakterze bierze się z tego, że źle wyglądam. Śmieję się, że ludzie odbierają mnie po mimice, która, nazwijmy to, jest nieprzyjemna. Kłóci się z moim charakterem, zostawia złe wrażenie. W wywiadach parę razy za miła nie byłam, ale tylko wtedy, kiedy raziła mnie niekompetencja. Gdy ktoś pytał o kajaki. To tak, jakbym ja na dzień dobry nazwała pana pismakiem.

Anita Włodarczyk mówiła mi, że podziwia panią za igrzyska w Londynie, kiedy potrafiła pani wywalczyć brązowy medal, chociaż w trakcie przygotowań dowiedziała się o śmierci ojca. To było najtrudniejsze zadanie w karierze sportowej?

Tak, piekielnie trudne. Oczywiście dla nikogo odejście taty nie jest łatwe, ale dla mnie to był podwójnie mocny cios. Tata był wielkim fanem sportu i jego marzeniem było zobaczyć mnie na igrzyskach. Niewiele zabrakło. Nie wiedziałam, co robić. Na początku miałam w sobie olbrzymią złość, dwa, trzy dni trenowałam jak najęta, z podwójną mocą. Chyba musiałam wyrzucić z siebie wszystkie emocje. Przez następne pięć dni nie robiłam za to nic. Nie byłam w stanie, nie mogłam do siebie dojść. Dostałam tydzień wolnego, żeby uporać się z nową sytuacją. Najgorsze było poczucie, że nie mogę się z niczego cieszyć, że nie mogę być radosna, bo mi nie wypada. Myślałam, że jeśli założę jakąś bardziej kolorową bluzkę, to ktoś pomyśli, że jesteś nienormalna, bo zmarł mi tata, a chodzę tak ubrana. Przełamywanie się nie było łatwe. Nie mogłam spać, chodziłam jak robot - na treningu przestawiałam się na pracę, a kiedy się kończył, wracałam do domu smutna i ryczałam do poduszki. Długo nie mogłam się zebrać.

Jak do tego podszedł trener Marcin Witkowski?

Wtedy miałam do niego olbrzymi żal za to, jak się zachował, ale teraz wiem, że musiało tak być. Później zresztą trener sam mnie przeprosił, ale na ostatniej prostej przed igrzyskami nie mogłam liczyć na taryfę ulgową. Kiedy wróciłam do treningu, narzucił wielki rygor. Nie pozwolił na pokazywanie słabości, dużo wymagał. Miał twardą rękę i wiedziałam, że chociaż zmarł mi tata, nikt tu ze mną nie będzie się cackał. Ale to mnie zebrało do kupy, wiedziałam, że nie trenuję tylko dla siebie, że razem z trenerem i Julią Michalską tworzymy zespół i że za nich także jestem odpowiedzialna. Miałam też taką chęć, pewnie wyda się panu to głupie - żeby tata mnie z góry zobaczył i żeby był ze mnie dumny.

Myślała pani o nim płynąc?

Przed samym startem z nim "rozmawiałam", prosiłam, żeby dał mi siłę, żebym mimo kontuzji pleców mogła wrócić i popłynąć ten finał. W samym biegu to już było inne skupienie, znowu załączył się tryb "praca", musiałam zrobić to, co umiałam najlepiej, i dobrze wyszło. Spełniło się moje marzenie: po pierwsze w ogóle wystartowałam na igrzyskach, po drugie - wywalczyłam brązowy medal, który wtedy był dla mnie, jak złoty.

Pamięta pani w ogóle finisz?

Nie, oglądałam tylko powtórki. Wiem, co się działo, bo opowiadała mi Julia i ludzie, którzy oglądali naszą walkę do końca. Ostatnich dwustu, trzystu metrów nie jestem w stanie sobie przypomnieć, mam tylko jakieś przebłyski. Odcięło mnie zupełnie, wszystko mnie bolało, doszłam do siebie dopiero na dekoracji. Ale także podium bardziej świadome było dopiero cztery lata później w Rio de Janeiro.

Medal z Londynu jest cenniejszy, mimo że brązowy? Kosztował więcej sił?

Przed Londynem nie byłam świadoma, w jakich zawodach będę uczestniczyć. To znaczy oczywiście wiedziałam, że są to igrzyska, ale chyba do końca nie zdawałam sobie sprawy z rangi tej imprezy. Byłam już na tym torze, znałam też rywalki, właściwie wszystko różniło się od wcześniejszych zawodów tylko kółkami olimpijskimi. Znajdowałam się w jakiejś euforii, czułam radość sportowego święta, jednak dopiero w Rio wiedziałam, o co chodzi. Tam znałam swoją wartość, wiedziałam, po co przyjechałam. W 2016 roku było trudniej, bo nie mogłam już być anonimowa. Byłyśmy z Natalią Madaj pod ostrzałem.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×