Łukasz Kruczek nie był wybitnym skoczkiem narciarskim i chyba nikt nie ma co do tego wątpliwości. W Pucharze Świata indywidualnie tylko cztery razy zdołał wejść do czołowej trzydziestki i zdobyć jakiekolwiek punkty, ponadto raz wspólnie z kolegami z drużyny udało mu się stanąć na podium w konkursie zespołowym podczas zawodów w Villach. Dorobek to mizerny, jednak Kruczek kończąc karierę nie miał zamiaru rozstawać się ze skokami definitywnie i podjął się pracy trenera. Współpracował jako asystent z Heinzem Kuttinem, z Hannu Lepistoe, pamiętał ponadto pracę Pavla Mikeski i Apoloniusza Tajnera z czasów swoich startów i w ten sposób budował własny warsztat szkoleniowy, aż wreszcie objął stanowisko pierwszego trenera reprezentacji Polski. I wówczas rozpętała się burza, głównie w Internecie, a argument przejawiający się w poszczególnych wypowiedziach był ten sam – jak Łukasz Kruczek, słaby skoczek narciarski, może nauczyć czegoś zawodników, którzy mają większe osiągnięcia od niego, z Adamem Małyszem na czele?
Historia sportu jest przebogata i pozwala wyszukać wiele przypadków, które doskonale można odnieść do dzisiejszych czasów, również do sytuacji Kruczka. Jeśli więc zagłębić się w nią nieco, będzie można odnaleźć wielu wybitnych sportowców, którym nie udało się powtórzyć sukcesów w roli szkoleniowca i równie wielu, którzy brylowali jako trenerzy, choć wcześniej nie mieli dobrych wyników w trakcie karier sportowych. Aby skupić się tylko na gruncie lokalnym przytoczmy kilka znanych przykładów: piłkarską reprezentację Polski prowadził przez pewien czas Zbigniew Boniek, piłkarz znakomity, mający za sobą karierę o której nasi współcześni piłkarze mogą tylko pomarzyć. Skończyło się klapą, podobnie jak wcześniej w przypadku włoskich klubów prowadzonych przez Bońka, który dziś już trzyma się od ławki trenerskiej z daleka. Kilka lat wcześniej we Wrocławiu miejscowy klub żużlowy zatrudnił w roli trenera
Spójrzmy więc jak w trakcie karier radzili sobie obecni koledzy Łukasza Kruczka z gniazda trenerskiego. Mika Kojonkoski, uznawany przez wielu za najlepszego szkoleniowca na świecie, okazjonalnie wchodził do czołowej piętnastki Pucharu Świata, najczęściej mając jednak problemy nawet ze znalezieniem się w mocnej kadrze Finlandii. Tommi Nikunen, były trener Finów, w Pucharze startował tak rzadko, że jego występy można policzyć, i to dosłownie, na palcach jednej ręki. Jego następca, Janne Väätäinen, na podium pucharowym stanął raz w Koupio, a w klasyfikacji łącznej najwyżej był osiemnasty. Alexander Pointner i Werner Schuster, dziś szkolący Austrię i Niemcy, na początku lat 90-tych znani byli głównie z tego, że niemalże wyłącznie na skoczni w Innsbrucku miewali dobre wyniki tworząc dość głębokie zaplecze austriackiej kadry. Słowem, trenerzy prowadzący potęgi – Norwegię, Finlandię, Austrię, Niemcy, na skoczniach spisywali się przeciętnie, by nie powiedzieć słabo. A jednak, to im zaufano i to oni szkolą największe gwiazdy skoków narciarskich. Wróćmy na grunt Polski i odejdźmy na chwilę od skoków narciarskich – niedawno kadrę piłkarzy przejął Franciszek Smuda. Gracz z niego dobry nie był, jednak fani futbolu entuzjastycznie przyjęli jego wybór, choć osiągnięcia Smudy jako piłkarza i Łukasza Kruczka jako skoczka są zbliżone.
Oczywiście, powyższe przykłady nie mają na celu żadnego generalizowania i zakładania, że każdy dobry sportowiec poniesie klęskę jako trener, a przeciętniak zawsze będzie szkoleniowcem wybitnym. Chodzi jedynie o pokazanie, że wysoka klasa w jednej dziedzinie nie musi oznaczać pasma sukcesów również w innej, jak i o to, że brak powodzenia w roli sportowca nie jest równoznaczny z identycznym stanem rzeczy w trakcie przyszłej kariery trenerskiej. Łukasz Kruczek polską kadrę prowadzi już ponad półtora roku. W sezonie 2008/2009 roku treningi z Hannu Lepistoe rozpoczął Adam Małysz i Kruczek mógł skupić się na pozostałych zawodnikach. Ci już kilka tygodni później przyznawali, że oddzielenie ich od lidera paradoksalnie wpłynęło na nich korzystnie, gdyż przynajmniej na treningach nie są w jego cieniu. Trener robił więc swoje z młodym zespołem i efektem było czwarte miejsce drużyny na mistrzostwach świata w Libercu, drugie miejsce w Planicy w Pucharze Świata, najlepsze w dziejach występów Polaków w rywalizacji zespołowej, a także bardzo dobre skoki w letniej Grand Prix. Obecnie w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata po trzech konkursach w czołowej dwudziestce jest trzech naszych skoczków. W Lillehammer w konkursie rozegranym w ostatnią niedzielę na olimpijskim obiekcie było ich w niej nawet czterech, a aż trzech zdołało zmieścić się w najlepszej piętnastce. Punkty na swym koncie ma już piątka biało-czerwonych, a jeszcze nie tak dawno temu jakikolwiek wynik w czołowej trzydziestce choćby pojedynczego konkursu był dla naszych zawodników, oczywiście nie licząc tu Adama Małysz, czymś trudnym do osiągnięcia.
Przeciętny skoczek jakim był Łukasz Kruczek stworzył więc zespół, który jak na razie nie przestaje pozytywnie zaskakiwać. Nie jest to może jeszcze team na miarę Austriaków czy Finów, jednak lokata co najmniej w pierwszej piątce konkursów drużynowych jest nie tylko realna, ale bardzo prawdopodobna. Sprawdza się więc na razie w 100% system polegający na współpracy Adama Małysza z Hannu Lepistoe, a pozostałych zawodników z Łukaszem Kruczkiem. Ten pierwszy może ćwiczyć z doświadczonym trenerem, któremu bezgranicznie ufa, natomiast jego koledzy mogą stosować się do zaleceń swojego szkoleniowca wreszcie nie będąc bezustannie w cieniu kolegi-mistrza. Kto by pomyślał, że właśnie to będzie klucz do sukcesu polskiej drużyny, która przez lata była drużyną tylko z nazwy? Trudno dziś powiedzieć co wydarzy się w następnych tygodniach, jednak początek olimpijskiego sezonu naprawdę napawa optymizmem. I warto też zarazem pamiętać, że nie należy nie negować szkoleniowców na dorobku tylko dlatego, że nie zdobyli wcześniej worków medali jako sportowcy. Bo długa lista sukcesów w życiorysie niekoniecznie musi okazać się najlepszą rekomendacją szkoleniowca. A ich brak nie oznacza od razu, że trenera trzeba skreślić.