Speedway of Nations wymyślony przed siedmioma laty, to impreza niechciana i nielubiana przez Polaków. Szef światowego żużla Armando Castagna w sobotę przed finałem tych zawodów w Toruniu powiedział mi, że "nie lubicie ich, bo nie wygrywacie". Próbowałem wytłumaczyć Włochowi, że tu wcale nie chodzi o zwycięstwa polskich żużlowców, tylko idiotyczny i niesprawiedliwy regulamin zawodów. Sam Castagna zaklina się, że wyścig finałowy, który decyduje o mistrzostwie, to nie jego wymysł, a wymóg telewizji, chcącej mieć emocje do samego końca.
Absurd całej sytuacji regulaminowej polega na tym, że można wygrać rundę zasadniczą Speedway of Nations, co da miejsce w finale i przegrać decydujący wyścig np. przez defekt, taśmę, wykluczenie mniej lub bardziej kontrowersyjne. W finale bowiem nagradzany jest nie ten, który wygra, tylko ci, przyjeżdżający do mety na pozycji drugiej i trzeciej, bo punktację w tych mistrzostwach mamy 4-3-2-0. Brzmi to wszystko absurdalnie, bo takie są niestety te zawody. Gdyby to była klasyczna rywalizacja siedmiu duetów ze standardową punktacją żużlową 3-2-1-0, bez żadnych udziwnień, nikt w Polsce by się na tę rywalizację nie obrażał.
ZOBACZ WIDEO "Najtrudniejsza sytuacja jest w klubach PGE Ekstraligi". Cegielski wprost o finansach w polskim żużlu
Nie tylko finał, ale wyścig kwalifikacyjny do decydującego biegu rządzi się tymi samymi prawami. W Toruniu Polacy zajęli drugie miejsce w rundzie zasadniczej i musieli o wielki finał walczyć z Duńczykami. Akcja z wejścia w drugi łuk, gdy Leon Madsen podciął Patryka Dudka sprawiła, że kibice wstrzymali oddech. Od decyzji sędziego Aleksandra Latosinskiego z Ukrainy zależało bowiem, kto wejdzie do finał. Tak, tak. Wykluczenie Polaka lub Duńczyka wskazywało w zasadzie finalistów, na których czekali już Australijczycy.
W finale Kangury, które przegrały na otwarcie zawodów z Polakami 2:7, zrewanżowały się Biało-Czerwonym. Australia była tego dnia najlepsza i zasłużenie wygrała, zarówno rundę zasadniczą i wielki finał. Nie przeszkodził im w tym regulamin, który ma wiele wad.
Polacy nie chcą Speedway of Nations, czemu dali wyraz w kiepskiej, żeby nie powiedzieć fatalnej, frekwencji na toruńskiej Motoarenie. Każda runda Grand Prix sprzedawała się przez lata na tym obiekcie do ostatniego miejsca. Teraz stadion na finałowe zawody był wypełniony może w połowie. O finale juniorskim SON2 i półfinałach seniorskich zawodów nawet nie ma co wspominać, bo uchodzący za najpiękniejszy żużlowy obiekt świata stadion świecił pustkami.
Polacy kochają Drużynowy Puchar Świata. To rewelacyjne zawody, w których każdy wyścig ma znaczenie, a rywalizacja jest prawdziwie zespołowa. Biało-Czerwoni regularnie je wygrywali, dominując w światowym żużlu. Triumfowali po pasjonujących bojach, w których często o wszystkim decydował ostatni wyścig - i nie trzeba było do tego żadnych udziwnień ani finałów na życzenie telewizji. Polacy odnosili tak wiele zwycięstw, że ostatecznie postanowiono usunąć te rozgrywki z kalendarza, zastępując je mało chwalebnym Speedway of Nations, będącym de facto mistrzostwami par, choć nazywanymi drużynowymi.
Za rok nie zobaczymy już tych niechcianych zawodów, za to powróci uwielbiany Drużynowy Puchar Świata, i to na dodatek na PGE Narodowym w Warszawie. Co ciekawe, faworytami wcale nie będą Polacy - nie tylko dlatego, że żaden z Biało-Czerwonych nigdy nie wygrał na tym obiekcie rundy Grand Prix. Jestem jednak przekonany, że mistrzostwa w stolicy będą cieszyły się znacznie większym zainteresowaniem.
Z Torunia Maciej Kmiecik, dziennikarz WP SportoweFakty