Grzegorz Drozd. Lotem Drozda: Trzeba tylko chcieć

Grzegorz Drozd
Grzegorz Drozd
- W każdym razie w tamtych czasach chłopaki z Leszna puszczali sprzęgło na starcie... i tyle ich widzieliśmy - dodaje. Odstępstwem były lata 1985-86 i zwycięstwa kolejno Wybrzeża Gdańsk i Apatora Toruń. Zawodnicy Wybrzeża dysponowali Goddenami załatwionymi przez Romana Wieczorka, byłego żużlowca z Gdańska, mieszkającego na stałe w RFN, a idol Torunia - Wojciech Żabiałowicz, jako pierwszy w Polsce dysponował włoskim GM-em sprowadzonym z Włoch od samego Giuseppe Marzotto. - Namiastka zawodowstwa w połączeniu z amatorką. Było wesoło. Gdy jechaliśmy na zawody do Bydgoszczy, to 30 km za Gorzowem zepsuł się nasz klubowy autobus. Na odsiecz przyjechał załatwiony z PKS-u popularny wtedy "ogórek". W ekspresowym tempie cały ekwipunek przerzuciliśmy do podstawionego pojazdu, w którym w trakcie drogi kurzyło się niemiłosiernie. Cali brudni i umorusani, w środku lata przebieraliśmy się będąc jeszcze w drodze. Przyjechaliśmy na stadion, wypakowaliśmy motory i prosto na tor - wspomina Piotr Świst, krajowy gwiazdor tamtego okresu. - W 1994 roku finał MIMP odbył się w Tarnowie. Wygrał Grzesiek Rempała, a ja byłem drugi- zaznacza Mirosław Cierniak. - Po zawodach w pośpiechu myliśmy sprzęt i w drogę na finał par do Leszna, który był następnego dnia. Dotarliśmy na stadion rano. W tamten weekend panowały tropikalne upały. W przystadionowym hotelu nie mogłem spać. Nie było wtedy autostrad i wyjazd do Leszna w tamtych czasach to była prawdziwa wyprawa, ale byłem dumny i przejęty, że mogę bronić barw swojego klubu. Zawsze z Jackiem Rempałą mieliśmy nadzieję, że zdobędziemy złoto. Że Gollobom powinie się noga. W efekcie nie udało się zdobyć nawet medalu. Najbliżej byliśmy w 1995 roku w Częstochowie, gdzie o centymetry przegrałem dodatkowy bój o brąz z Tomkiem Bajerskim. Przez cztery kółka non stop tasowaliśmy się. Jeden chciał przechytrzyć drugiego - relacjonuje Cierniak.

Najgłupszy pomysł na świecie

W 1986 roku światowa federacja dokonała rewolucyjnej zmiany i postanowiła, że w konkurencji par na torze będą rywalizowały trzy duety. Zmiany dotyczyły także krajowych rozgrywek. W nadziei na prestiżowe zawody kluby zaczęły przebudowywać tory na szersze. Łopaty i koparki poszły w ruch. W Lesznie, Rzeszowie, Toruniu czy Ostrowie. Szybko okazało się, że nadgorliwi byli tylko nasi krajowi działacze. - Bo Polak jest jak sroka. Co się błyszczy, to znaczy, że drogocenne - komentuje tamte decyzje Piotr Świst. Jeszcze szybciej okazało się, że jazda w szóstkę była bolesną pomyłką. Na torze było za ciasno i zbyt niebezpiecznie. Groźnych kontuzji nabawiło się kilku czołowych żużlowców świata, m.in. Simon Cross, Klaus Lausch, a w Polsce Bogusław Nowak i właśnie Piotrek Świst. - To była największa głupota na świecie - krótko kwituje ten ostatni. W 1988 roku finał par odbył się w Rybniku.- Jeździłem wtedy dla Unii Tarnów, która nie należała do potentatów. Czułem, że wspólnie z Gienkiem Błaszakiem jesteśmy w stanie zrobić coś wielkiego dla tarnowskiego klubu i zdobyć medal w seniorach - rozpoczyna swoją tragiczną historię z tamtej wiosny Bogusław Nowak. - Dwa tygodnie przed Rybnikiem miałem kraksę z Dariuszem Stenką na lidze w Tarnowie. Tydzień później wylądowaliśmy na bandzie z Adamem Pawliczkiem. Całym ciałem przywaliłem ostro w bandę. Deski trzymała szyna kolejowa i była to zapora niczym z betonu. Najbardziej ucierpiała lewa ręka. Byłem pewien, że zaliczę dłuższą przerwę. W kolejnym tygodniu pojechaliśmy do jaskini lwa, czyli Unii Leszno. W dniu zawodów zdecydowałem, że jednak pojadę. Na trudnym torze i przeciwko ligowemu dream-teamowi wykręciłem 16 punktów. No więc na finał w Rybniku wskoczyłem do składu. Tam nie czułem się najlepiej i oddałem miejsce młodemu Januszowi Kapustce. Ale on też nie błyszczał. Pojechałem w ostatnim biegu. Jechałem swobodnie i wyluzowany. Prowadziłem z ogromną przewagą. Łuki pokonywałem stylem szosowym tuż pod bandą. Czułem się wspaniale. Pomyślałem, że na ostatnim łuku nie ma co się zarzynać. Zejdę do kredy i spokojne doczołgam się do mety na pierwszej pozycji, ale trafiłem tam w paskudną dziurę. Kontuzjowana ręką nie wytrzymała. Puściłem motocykl i zrobiłem przysiad na torze. Kolejni rywale mnie ominęli, a jadący na ostatniej pozycji Grzegorz Dzikowski wjechał we mnie. Przebite płuco, ogólne obrażenia i złamany kręgosłup. Na wózku poruszam się do dziś. Za rok będzie 30 lat - westchnął indywidualny mistrz Polski z 1977 roku.

Ostatni finał w "szóstkę" odbył się w 1989 roku. Znów najszybsza - tym razem na własnym torze - okazała się Unia Leszno. Ale wkrótce miało to ulec zmianie. Okrągły Stół, pierwsze wolne wybory i Gary Cooper na plakacie. Zmieniała się Polska i zmieniał się żużel. - Granice były luźniejsze. Do Danii można było przejechać bez wizy. Wprowadzono tzw. wizę tranzytową. Coraz więcej ekip posiadało różne części i silniki. A to jakiś tłok, świece, zapłony. Bardziej dostępne stały się Goddeny i GM-y. Jeździliśmy na standardzie, bo tak najłatwiej było monitować, czy coś złego dzieje się z częściami. Zwykła polerka to było wszystko. Gdy na polerowanej części pokazywały się rysy, to był znak, że materiał się kończy. I tak Unia Leszno spadła z piedestału. Do głosu doszli inni. W tym i my - przypomina Dołomisiewicz. - Z Tomkiem Gollobem najpierw zgarnęliśmy złoto w 1990 roku. Wynik powtórzyliśmy przed własną publicznością w roku następnym. Miesiąc przed finałem w 1991 roku podczas Kryterium Asów doznałem kompresyjnego złamania kręgu piersiowego. Pierwsze diagnozy, to pól roku w gipsie, a następne pół roku rehabilitacja. Przyszedł do mnie lekarz ś.p. Rajmund Karczewski i zapytał: chcesz się leczyć czy jeździć? Odpowiedziałem, że jeździć. On na to, że w takim razie, jak najszybciej wypisuj się ze szpitala i rozpoczynamy rehabilitację. Było to możliwe, bo nie było powikłań neurologicznych - relacjonuje Dołomisiewicz. - Z Tomkiem jazda w parze, to była sama przyjemność. On to wszystko doskonale rozumiał. Nie musieliśmy w parkingu przeprowadzać dyskusji. Może nie był wtedy idealnie wyszkolonym żużlowcem, ale był znakomitym motocyklistą, dla którego wszelkie tory żużlowe nie były żadnym problemem. Szkoła z motocrossu i wyścigów ulicznych procentowała. Mnie zaś cwaniactwa na torze nauczył mistrz Polski w parach z Henrykiem Gluecklichem z 1974 roku, pogromca Plecha i Jancarza, Stanisław Kasa - podsumowuje.

Bracia Gollobowie i Pepe

W latach 90. pary wciąż cieszyły się dużą popularnością. Na finały tłumnie przychodzili kibice, a kluby wystawiały w składach pierwszy garnitur. Wielka była w tym zasługa najgłośniejszego krajowego duetu - braci Gollobów z bydgoskiej Polonii. Gollobowie w latach 90. w polskim żużlu byli zjawiskiem. Byli nie tylko pierwszymi pełnowymiarowymi zawodowcami, świetnymi żużlowcami, ale naszą żużlową popkulturą, obok której nie dało się przejść obojętnie. Fascynowali wszystkich. Ciągłymi zwycięstwami wzbudzali respekt i złość poza Bydgoszczą. Na występy Gollobów przychodziły tłumy w każdym mieście. Kulminacją dominacji był finał par. Kibice, dziennikarze, działacze i ich rywale wierzyli, że stanie się niemożliwe i Gollobom powinie się noga, będzie sensacja i wygra ktoś inny. Ale nadzieje okazywały się złudne. Odstępstwem od reguły był finał w Gorzowie w 1992 roku. - Najgorsze zawody, jakie mogą być, to finał przed własną publicznością - przekonuje bohater miejscowych, Piotr Świst. - Wszyscy od ciebie oczekują zwycięstwa. Presja i oczekiwania są ogromne. Jedzie się bardzo niekomfortowo, ale daliśmy radę. Gollobów było niezwykle trudno pokonać. Ciężar walki spoczywał na Tomku. Potrafił koncertowo rozprowadzić po torze rywali tak, aby Jacek wyskoczył do przodu. Często nas te zagrywki Tomka wkurzały. Były kłótnie i w parkingu i na torze. Dawała znać sportowa ambicja. Teraz, gdy to wspólnie wspominamy z byłymi kolegami z torów, odczuwamy frajdę, dumę i tęsknotę za tymi chwilami. To były piękne czasy - wzrusza się "Twisty".

Dalsza część na trzeciej stronie.

Czy wierzysz, że MPPK odzyskają kiedyś dawną rangę?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×