Brytyjczycy w długim oczekiwaniu na "God Save the Queen". Tai Woffinden wciąż nie zdobył Cardiff

Tomasz Janiszewski
Tomasz Janiszewski
Londyn. Kangury w głównych rolach Wprawdzie w połowie lat dziewięćdziesiątych Wyspiarze wciąż dysponowali silnym materiałem zawodniczym, żaden z ich zawodników nie wskoczył na listę zwycięzców turniejów, które w latach 1995-1996 odbyły się na zamkniętym niedługo potem obiekcie w londyńskiej dzielnicy Hackney. To tam przed laty w barwach miejscowych klubów brylowali Zenon Plech i Roman Jankowski, czy nieco później Steve Schofield. To tam też debiutowały największe nadzieje Brytyjczyków na sukcesy w IMŚ, gdy ich formuła ulegała modyfikacji. Mowa o Marku Loramie i Chrisie Louisie. Na London Stadium najbliżej sukcesu był ten pierwszy, który w pierwszej edycji GP Wielkiej Brytanii przegrał w finale z duetem Amerykanów: Gregiem Hancockiem i Samem Ermolenko. Louis był dopiero 12., oczekiwania zawiedli też Gary Havelock, Marvyn Cox i Andy Smith. Na myśl o tamtych zawodach przychodzi jednak wybryk Craiga Boyce'a, który uderzył pięścią w twarz Tomasza Golloba. Australijczyk w prosty sposób stał się więc antybohaterem wieczoru w Londynie. Po roku na ustach wszystkich był inny Kangur, ale tym razem przedstawił się on w znacznie lepszym świetle. Walczących w ówczesnym sezonie o złoty medal Billy'ego Hamilla i Hansa Nielsena, a do tego szybkiego Hancocka pogodził niespodziewanie rudowłosy indywidualny mistrz świata juniorów, Jason Crump. Na rodakach zawiedli się gospodarze. Najlepszy z nich, Loram, zakończył jazdę na siódmym miejscu.
Czy sobotnią GP Wielkiej Brytanii w Cardiff wygra reprezentant gospodarzy?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Polub Żużel na Facebooku
inf. własna
Zgłoś błąd
Komentarze (7)