W tym artykule dowiesz się o:
8. miejsce: Jack Young
Pierwszy żużlowiec, który sięgnął po dwa tytuły mistrza świata. Wyczyn o tyle godny uwagi, że po oba złote medale sięgnął w dwóch kolejnych sezonach tj. 1951-52. Gwiazda szkockiego Edinburgh Monarchs i londyńskiego West Ham Hammers, gdzie spędził swoje najlepsze lata kariery, które przypadały na pierwszą połowę lat pięćdziesiątych. Gdy Young po raz pierwszy wyprzedził całą stawkę w finale światowym jego Edinburgh rywalizowało na zapleczu National League, co wszystkich wprowadziło w konsternację, aby drugoligowy zawodnik został mistrzem świata. Jak to było możliwe? Monopolistą na rozgrywanie finałów światowych było londyńskie Wembley. Słynny obiekt głównie z racji wielkich eventów był jednak nudną żużlową areną, nie sprzyjającą walce. Opisany tor wokół piłkarskiego boiska jak to zazwyczaj bywa miał kanciastą geometrię łuków, a wiraże były płaskie. O tyle sprzyjającą różnicą w czasach Jacka Younga w porównaniu z następnymi finałami rozegranymi na stadionie Wembley był fakt, że na co dzień jeździła tam drużyna Wembley Lions i nawierzchnia była dobrze rozjeżdżona, czego brakowało w latach 60. i 70.
Głównym elementem sukcesu na Wembley był start i w tym aspekcie Young był prawdziwym mistrzem. Spokojny Australijczyk kochał motocykle i rywalizację, ale wyznawał zasadę - spokojnie do celu. W latach powojennych technika jazdy na żużlu przeżywała rewolucję. Szaloną jazdę na pełny gaz w stylu leg trailing zastępował bardziej statyczny i opanowany styl foot forward. Układ kierownicy motocykla na szerszą i zakrzywioną do góry, twardsze nawierzchnie, a także betonowe pola startowe spowodowały, że zwiększyła się rola wyrachowanej taktyki, stylowej jazdy i szybkich startów. Stąd dominacja australijskich mistrzów, jak Vic Duggan i Graham Warren. Wspominana dwójka z powodu kontuzji i rodzinnych tragedii (śmierć na torze brata Vica Duggana), a także zniżka formy przedwojennych weteranów, takich jak Jack Parker, Eric Langton, czy Tommy Price, spowodowała nową falę i nowe rozdanie w światowym żużlu. Ronnie Moore, Jack Young, czy Split Waterman idealnie wpisywali się w ówczesny "modern speedway" i należeli do asów z pierwszego rzędu.
Young na torach brytyjskich spędził zaledwie dziesięć sezonów. W Europie ścigał się w okresie 1949-1961 i łatwo wyliczyć, że robił sobie przerwy od zawodowego żużla. Nie był człowiekiem, dla którego żużel jest ponad wszystko. Cenił spokój, szczęście rodzinne i hobby, czyli łowienie ryb. Taki właśnie był Young. Inteligentny, opanowany, zdystansowany, nie robił nic na siłę i za wszelką cenę. Wszystkie te cechy idealnie pasowały do startowca i takim też był Australijczyk. Ostatni sezon w angielskiej National League zaliczył w 1962 roku i wrócił na stałe do rodzinnej Australii, gdzie rywalizował jeszcze przez kilka następnych lat. Podczas zawodów zaprzyjaźnił się z młodym Nowozelandczykiem, Ivanem Maugerem. Postanowił zaopiekować się sympatycznym i ambitnym chłopakiem oraz przekazać mu jak najwięcej wiedzy z własnego bagażu kariery żużlowca.
7. miejsce: Jarosław Hampel
Pierwszy i najlepszy polski eksportowy produkt ery modern speedwaya. Trzykrotny medalista indywidualnych mistrzostw świata, a także sześciokrotny drużynowy mistrz świata. Wynik z drużynówki stawia Hampela obok największych sław, jak Hans Nielsen, Erik Gundersen, czy Peter Collins. Hampel jest jedynym zawodnikiem, który był współzdobywcą wszystkich złotych medali polskiej reprezentacji w złotym okresie 2005-2013. Od najmłodszych lat wzbudzał zainteresowanie swoim talentem. Warto przypomnieć, że kontrowersje wokół jego przynależności klubowej wybuchły jeszcze zanim "Mały" zdał egzamin na licencję Ż! Bój o Jarka toczyły Unia Leszno i Polonia Piła. Wychowany na miniżużlowym torze w wielkopolskich Pawłowicach Hampel ostatecznie wylądował w klubie nad Gwdą, który w tamtym czasie, czyli końcówce lat dziewięćdziesiątych słynął jako wylęgarnia młodych talentów (Dobrucki, Gapiński, Miśkowiak).
W barwach Polonii startował duński as - Hans Nielsen. Przy boku Hansa Hampel skorzystał bardzo wiele, co sam chętnie do dziś podkreśla w różnych wywiadach. Mimo zupełnie odmiennych warunków fizycznych Hampela w porównaniu z Nielsenem, to indywidualny mistrz Polski z 2011 odznacza się podobnymi walorami reprezentowanymi przez Duńczyka. Hampel od najmłodszych lat jeździ dojrzale, płynnie, a największym jego atutem są błyskawiczne starty. Spokojne zachowanie poza torem w relacji z mechanikami, rywalami z toru, a także dziennikarzami jest żywą kopią Nielsena. Hampel jest fenomenem, bo pomimo niskiego wzrostu jego starty są błyskawiczne. Niewysoki Polak perfekcyjnie potrafi zapanować nad maszyną w pierwszym etapie wyścigu i najczęściej jako pierwszy dopada pierwszego łuku. W historii żużla nie ma wielu przypadków, aby tak niski zawodnik dysponował tak perfekcyjnymi startami. Z powodu uwarunkowań fizycznych była i jest to domena zawodników wyższych, jak Gollob, Nielsen, czy Simmons, a niżsi zawodnicy są słynnymi walczakami, czego dowodem była zeszłotygodniowa lista najbardziej walecznych.
Tymczasem w przypadku Hampela jest zupełnie odwrotnie i pod tym względem dorównać może mu z obecnie jeżdżących jedynie Leon Madsen. Pomimo uporządkowanej jazdy Hampela nie ma on szczęścia i w ostatnich latach zostaje ofiarą nieprzyjemnych kraks i bolesnych kontuzji, które torpedują realizację największego planu Hampela - zdobycia tytułu mistrza świata. W 2012, w czerwcu, w Kopenhadze paskudnie złamał udo w sytuacji, gdy był głównym faworytem do złotego medalu. W zeszłym roku prezentował znakomitą formę, ale ponownie nie z własnej winy znalazł się pod bandą w gąszczu motocykli. Ponownie najbardziej ucierpiała dolna kończyna Hampela, która została wieloodłamkowo połamana. Ból był potworny, a rehabilitacja żmudna i wymagająca hartu ducha oraz cierpliwości. Takimi cechami Hampela można śmiało opisać, toteż pewnie wyszedł zwycięsko z kolejnej opresji i zapowiada udany powrót na tor. Czy znakomite starty Jarka zawiozą go w końcu na najwyższy stopień podium cyklu Grand Prix? Czas pokaże. Na razie jest najbardziej utytułowanym zawodnikiem w historii żużla nie posiadającym tytułu mistrza świata.
6. miejsce: Bjorn Knutsson
Indywidualny mistrz świata z 1965 roku. Na słynnym londyńskim Wembley w końcu zrealizował swój skrupulatnie zaprogramowany plan i odebrał skrzydlate koło, będące w tamtych czasach przechodnią nagrodą za tytuł mistrza świata. Knutsson miał wtedy dopiero 27 lat i kariera stała przed nim otworem. Wyższe kontrakty z promotorami i wielka popularność, ale Knutsson postanowił, że kończy karierę zawodowego żużlowca i ogranicza się do startów we własnym kraju oraz kilku turniejów w zachodnich Niemczech, na coraz bardziej popularnych i dobrze opłacanych mityngach na długich torach. Knutsson oznajmił, że jako zawodowiec osiągnął już wszystko i nie ma nic więcej sobie do udowodnienia oraz chce poświecić się rozwojowi swojej firmie transportowej. Taki dokładnie był Szwed - obrachowany i sfokusowany na 150 proc. na tym co robi. Identyczny był w żużlu.
Od szalonych lat 60. minęło już sporo czasu, ale Bjorn Knutsson, to być może najlepszy żużlowiec jaki jeździł na światowych torach. W pierwszej połowie lat 60. był najrówniejszym i nie notującym wpadek zawodnikiem. Pod tym względem ustępowali mu nawet tacy hegemoni jak Ove Fundin i Barry Briggs. Knutsson był perfekcyjny we wszystkich elementach żużlowego rzemiosła, w tym oczywiście i startów. Jego jazda była stylowa i uporządkowana. "Knutty" podchodził do swoich obowiązków niezwykle profesjonalnie. W karierze Bjoerna nic nie działo się przypadkowo. Legenda niesie, że przed każdymi ważnymi zawodami miał swoje własne obliczenia matematyczne, na podstawie których wyliczał procent szans na zwycięstwo i dążył do coraz wyższych wskaźników. Paradoksalnie być może właśnie ta praktyka usztywniała Knutsona w finałach światowych, przed którymi był stuprocentowym faworytem, ale nie mógł tego udowodnić i rok w rok ktoś inny zabierał mu złoto sprzed nosa. W 1965 roku wszystko poszło zgodnie z planem i Knutsson mógł odetchnąć z ulgą.
Przystojny i szarmancki Szwed był gwiazdą najwyższego formatu. Cieszył się popularnością wśród kibiców. Nie był kontrowersyjny i szanował rywali. W pierwszej połowie lat 60. należał do wielkiej piątki (Big Five), którą tworzyli Ove Fundin, Barry Briggs, Ronnie Moore, Peter Craven i właśnie Szwed. Przewaga tych pięciu asów nad resztą była tak wielka, że brytyjscy promotorzy wymyśli dla nich handicap i Wielka Piątka musiała starować 15 metrów z tylu. Mimo tych utrudnień średnia w lidze Knutssona i tak była najwyższa! W tym pomagały mu idealny starty i perfekcyjna jazda na trasie. W finałach drużynówki szwedzki menedżer Arne Bergstrom mógł polegać na Knutsonie jak na Zawiszy. To właśnie Bjoern, a nie Fundin najczęściej był liderem szwedzkiej reprezentacji, którą prowadził do kolejnych tytułów mistrza świata. Knutsson był zdobywcą wszystkich najważniejszych tytułów. Wygrywał Finały Europejskie i był wielką gwiazdą British League. Idolem kibiców z Southhampton, gdzie potrafił przyćmić samego Barry'ego Briggsa. Knutssona można spotkać na turniejach Grand Prix, podczas których tradycyjnie prezentuje się szykownie i elegancko.
5. miejsce: Malcolm Simmons
Symbol elegancji i stylowej jazdy na żużlu. Wedle opinii bardziej utytułowanych kolegów z toru Barry'ego Briggsa, czy Petera Colllinsa, Simmonsowi należy się wyższa ocena aniżeli zazwyczaj jest mu przypisywana. - "Simmo" spokojnie mógł zostać mistrzem świata. Był nie tylko znakomitym żużlowcem, ale ogólnie motocyklistą i to tworzyło z niego bardzo wszechstronnego zawodnika. Nie zgadzam się, że jeździł zbyt miękko, a nawet zachowawczo i z tego powodu nie sięgnął po złoty medal. Jeździł po swojemu i w swoim stylu, który był bardzo skuteczny. Zabrakło mu jednego ważnego elementu w sportowej układance... szczęścia - mówi Barry Briggs. - Żałuję, że Simmons ani razu nie wygrał finału światowego, bo po prostu mu się to należało. Mam wrażenie, że gorsi od niego zostawali championami. "Simmo" miał klasę nie tylko na torze. Był świetnym facetem, miał ogromną wiedzę o motocyklach, jeździł niezwykle stylowo i fair - dodaje "Briggo".
Simmons był jednym z filarów naszpikowanej gwiazdami reprezentacji Anglii w latach siedemdziesiątych. Był synonimem tego, co w wyspiarskim żużlu najlepsze i symbolem chłodnego, wyrachowanego brytyjskiego stylu. Jazda bez zbędnych fajerwerków, szanowanie pola oraz przemyślana taktyka. Taki był "Simmo". W całym tym znakomitym arsenale umiejętności Simmonsa najważniejszą rolę odgrywały starty. Wysoki i opanowany Simmons błyskawicznie wypuszczał spod taśmy wyrywnego Weslake'a. Malcolm nie posiadał w portfolio ataków na ślepo bądź na jedna kartę, a mimo tego, gdy był w najlepszej formie w 1977 roku zaliczył paskudną kraksę i doznał bolesnego urazu prawego ramienia. - Za kilkanaście dni czekał mnie finał brytyjski, który był szczeblem eliminacji indywidualnych mistrzostw świata. Czułem, że jestem w formie, jak nigdy dotąd i mogę wygrać na Ullevi. Już rok wcześniej byłem blisko celu podczas finału w Chorzowie. Wygrałem start w walce z bezpośrednim rywalem do złota, Peterem Collinsem i prowadziłem przez dwa kółka, ale tamtego dnia Peter był nie do zatrzymania i połknął mnie bez większych problemów. Czułem, że teraz to może być moja kolej, ale na drodze stanęła kontuzja. Mimo tego postanowiłem wystartować - opisuje "Simmo". Już na starcie pierwszego wyścigu kontuzja dała o sobie znać. Nie utrzymał kierownicy, wyrżnął efektowną świecę i z wielkim bólem został zniesiony z toru.
Życie bywa przewrotne i nawet torowym dżentelmenom na drodze do sukcesów staje fortuna losu. Simmons świetnie czuł się w na śliskich nawierzchniach i technicznych geometriach. Oprócz wzorowych startów nienagannie prowadził motocykl i rzadko popełniał błędy, toteż był bardzo trudnym przeciwnikiem do pokonania. Wraz z kolegami z reprezentacji zdobył w sumie siedem tytułów mistrza świata. Największego wyczynu dokonał w konkurencji par. Otóż w latach 1976-1978 trzykrotnie pod rząd i za każdym razem z innym partnerem sięgnął po złoty medal. Kolejno z Johnem Louisem, Peterem Collinsem i Gordonem Kennettem. W 1979 roku z Mikiem Lee w duńskim Vojens dorzucił srebrny krążek. Simmons na torach spędził aż 27 lat (63-89). Do końca prezentował szyk, elegancję i zimne nerwy. Świadczył usługi tunerskie i był mentorem wielu brytyjskich zawodników m.in. Marka Lorama. Nie był entuzjastą ryzykownych zachowań na torze, toteż kilka lat temu przestrzegał Warda, że jeździ nazbyt ryzykowne, co może skończyć się dla Australijczyka ciężką kontuzją. Simmons zmarł w maju 2014 roku.
4. miejsce: Tomasz Gollob
W opinii polskich kibiców Tomasz Gollob, to synonim walki, gladiatorstwa i nietuzinkowych szarż na trasie. Golloba z pewnością można umieścić na liście najwaleczniejszych żużlowców w historii speedwaya. Nie tylko kibice, ale również wszelkiej maści specjaliści i dziennikarze zapominają, jak ważną rolę w karierze Golloba odgrywały jego znakomite starty. Jako junior miał je wyjątkowo kiepskie. Spóźniał moment wyjścia, nerwowo szarpał motocyklem i zamaszyście rzucał ciałem. Gollob wziął się ostro do pracy i postanowił, że poprawi swój kulejący warsztat startowca. Tak też uczynił, a pomógł mu w tym... Hans Nielsen, którego Gollob z wielką uwagą podglądał, analizował i naśladował, co zresztą podkreślał przy każdej okazji.
Edukacja przyniosła błyskawiczne rezultaty. Wjazd do czołówki światowej w 1993 roku zawdzięczał głównie znakomitym startom. Gollob wciąż szlifował swój refleks. W połowie lat 90. jedynie Nielsen bądź Tommy Knudsen mogli dorównać Gollobowi pod względem szybkości dojazdu do pierwszego łuku. Koniec lat 90., to absolutna hegemonia Golloba w tym elemencie żużlowego wyszkolenia. Jego największe triumfy na zagranicznych torach były dziełem piorunujących startów. Ośmieszał Rickardssona, Lorama, Hamilla czy Crumpa. Niestety do upragnionego złotego medalu w cyklu Grand Prix na przeszkodzie stał brak objeżdżenia na różnych torach, zbyt duże zamykanie się w własnym polsko-bydgoskim środowisku i brak nawyków walki z trójką mocnych rywali, a nie co najwyżej z jednym w polskiej lidze. W latach 90. na arenie międzynarodowej, to częściej Golloba objeżdżano na trasie niż odwrotnie. Tomek mimo szczerych i wielkich chęci nie potrafił w wyrachowany sposób jeździć i atakować. Jazda była szarpana, nieuporządkowana i zbyt emocjonalna. Dopiero przed czterdziestką dojrzał do prezentowania najwyżej klasy na torze. W uzupełnieniu z wciąż znakomitymi startami dało to efekt w postaci upragnionego przez wszystkich polskich kibiców oraz samego zawodnika zwycięstwa w cyklu Grand Prix. Firmową popisówką Golloba były akcje w pierwszym łuku w dojeździe z czwartego pola. Bardzo często był tym, który "odczarowywał" niekorzystne pole, z którego nikt przed Polakiem nie mógł wygrać.
W polskiej lidze deklasował krajowych półzawodowych przeciwników. Notował same trójki, ale na arenie międzynarodowej typowe zdobycze punktowe Golloba, to zwycięstwa na przemian z ostatnimi pozycjami na mecie. Wszystkie te czynniki warto opisywać i podkreślać, aby uzmysłowić prawdziwy obraz Golloba, a nie bazować na micie Polaka, jako najlepszego żużlowca na trasie, ponieważ żużlowa geografia nie zaczyna i nie kończy na stadionie bydgoskiej Polonii, na którym Gollob był geniuszem i wirtuozem. Najlepszym na trasie zawodnikiem owszem był, ale w latach 2009-2012. Starty Golloba są ekspresyjne, bazują na nietypowych ustawieniach przełożenia i sprzęgła. Dojazd do pierwszego łuku i styl jego rozegrania jest również bardzo dla niego specyficzny i charakterystyczny. Tak pewnie i dynamicznie pod siatką na pierwszym łuku potrafi szarżować tylko Gollob, ale problemem był fakt, że nie na każdym torze ta recepta na sukces była skuteczna.
3. miejsce: Greg Hancock
Ostatni Mohikanin amerykańskiego żużla. Trzykrotnego mistrza świata ze stanu Kalifornia można śmiało określić jako dziecko żużla. Wychowywany w domu, gdzie żużel był tematem numer jeden z racji tego, że ojciec Grega był głównym motorem napędowym amerykańskiego miniżużla w latach siedemdziesiątych, promotorem innych żużlowych eventów, a także doradcą i przyjacielem wielu czołowych amerykańskich zawodników, jak John Cook, Bobby Schwartz, czy Dennis Sigalos. Jednak największym idolem Herbiego był od zawsze Bruce Penhall. Trzeba przyznać, że Hancock bardzo wiele przygarnął do swojego warsztatu zawodowca z cech dawnych rodzimych mistrzów, ale jednak nie styl jazdy. To właśnie zawodnicy zza wielkiej wody wnieśli do żużla polot, techniczne wygibasy, balans na motocyklu, dynamiczne szarże, swobodę i luz. Tacy byli bracia Moranowie, Sigalos, Penhall, Ermolenko, Lance King, a także największy kumpel Hanocka i członek złotego Teamu Exide z lat dziewięćdziesiątych, mistrz świata 1996, Billy Hamill.
Styl Hancocka był mniej gorący, bardziej opanowany i nieco zachowawczy. Oprócz wyrachowania na torze, uniwersalnej techniki, ogromnej rutyny i sprytu największym walorem Hancocka od lat są starty. - Najbardziej ekscytującym momentem w trakcie wyścigu żużlowego są dla mnie starty, a dokładnie moment, w którym sędzia zwalnia maszynę startową, puszczam sprzęgło, odkręcam maksymalnie manetkę gazu i muszę opanować całą siłę, którą silnik przenosi na tylne koło. W ułamku sekundy potworna siła szarpie mnie do przodu, a ja muszę zachować stoicki spokój, koncentrację na dźwigni sprzęgła, a zarazem kłujący głód zwycięstwa - mówi podekscytowany Hancock. - Amerykanin pod taśmą jest niesamowity, a jego forma deprymuje rywali. - To frustrujące, że przegrywam w zawodach z zewnętrznych pól, a Hancock jakby bez znaczenia puszcza sprzęgło i odjeżdża nam z każdego z miejsc. Oprócz refleksu i umiejętności opanowania motocykla, Greg ma niesamowcie sklejone maszyny do nawierzchni toru, co zapewne jest efektem jego ogromnej wiedzy o silnikach, przełożeniach i nawierzchniach - uważa Dawid Stachyra. Plotka głosi, że sekretem szybkich motocykli w teamie Hancocka jest wrocławianin Rafał Haj, który ustawia przełożenia w maszynach Grega, o które zawodnik nawet nie pyta.
- Istotnie nie gadamy w parkingu przed zawodami o przełożeniach. Temat jest krótki. Greg wchodzi do boksu i rzuca do mnie jedno hasło: uczyń mnie szybkim. No więc ja to czynię - śmieje się tajemniczo wrocławski majster. Metryka jest bezlitosna i w tym roku Hancock skończy 46 lat. Nadal prezentuje znakomitą formę, co wprawia w osłupienie całe środowisko żużlowe. Obserwując Hancocka można dojść do wniosku, że sekretem jego formy jest ogromna miłość do speedwaya, któremu poświecił całe swoje życie. Żużel nadal go cieszy, fascynuje i bawi. Były mistrz świata nie marnuje czasu i zaszczepia żużlowego bakcyla dwóm swoim synom, którzy już w młodym wieku dosiadają mini żużlówek i wygląda na to, że pójdą w ślady sławnego ojca.
2. miejsce: Hans Nielsen
Czterokrotny indywidualny mistrz świata z duńskiego Brovst w pamięci kibiców zapisał się przede wszystkim jako ultraprofesjonalista i perfekcjonista w każdym calu. "Profesor z Oksfordu" to jego najsłynniejszy przydomek i w całej okazałości opisuje charakterystykę jazdy Duńczyka. - Cały czas pracowałem nad swoimi słabościami i dążyłem do perfekcji. Chciałem wyeliminować wszelkie błędy, a jednocześnie szukać nowych rozwiązań, które pozwoliłby mi wyprzedzić konkurencję - opisuje Nielsen podejście do kariery żużlowca, która w jego przypadku obfitowała w liczne sukcesy. Nielsen jest rekordzistą pod względem dorobku złotych medali mistrzostw świata. We wszystkich konkurencjach Hans uzupełnił kolekcję aż o dwadzieścia dwa złote krążki. Trudno przypuszczać, aby ktokolwiek był w stanie poprawić wyczyn Profesora. Obok walorów pozaborowych takich jak profesjonalizm, wytrwałość, konsekwencja, Nielsen posiadał argumenty w walce na torze.
Obok perfekcyjnego opanowania motocykla, fenomenalnej techniki, operowania manetką gazu do najważniejszych należały właśnie starty. Nielsen był prawdziwym arcymistrzem w tym elemencie żużlowego rzemiosła. Na temat bajkowych startów "Hansiora" napisano setki artykułów, ale od momentu wdrożenia zakazu dotykania taśmy startowej w 1990 roku Nielsen zaczął mieć wyraźne problemy z zdobywaniem kolejnych tytułów mistrza świata. Podobnie jak Jens Weiisflog w skokach narciarskich musiał przestawić się na inną technikę startu i zaprzestać dotychczasowych metod. Mimo tego nadal przez wiele lat utrzymywał się w ścisłym top. Nigdy nie popisywał się zawrotnymi akcjami na granicy ryzyka. Atakował w sposób bardzo przemyślany i zaplanowany. Nie porywał tłumów szaloną jazdą, ale kibice i tak kochali go za dojrzałe podejście do swoich obowiązków, skromność i normalność w zachowaniu poza torem. Nielsen nie był wirtuozem w ofensywie, za to w obronie potrafił być bezwzględny.
Do dziś różne osobistości świata żużlowego np. Krzysztof Cugowski z Budki Suflera powtarzają, że nie było w historii speedwaya większego dżentelmena torów jak Hans Nielsen. Jest to wierutna bzdura i przyzna to każdy żużlowiec, który próbował przejść Duńczyka po szerokiej. Nielsen bezwzględnie ładował rywali w dechy, a proceder ów coraz częściej wykonywał pod koniec kariery, gdy nie był już tak błyskotliwy i swobodny na motocyklu i musiał ratować się rożnymi trikami. Do końca jednak brylował pod taśmą i nie przestawał zadziwiać refleksem. Ostatnim wielkim dniem chwały i lekcją Profesora udzieloną młodszym kolegom z toru było Grand Prix Polski w Bydgoszczy w 1999 roku. Duńczyk wgrywał zawody w bezapelacyjnym stylu, a cały cykl zakończył - tak jak sobie zaplanował - na medalowym miejscu. Ale taki już był Hans. Człowiek perfekcja, tytan pracy i mistrz startów.
1. miejsce: Ivan Mauger
Na kilka godzin przed arcyważnymi zawodami Nowozelandczyk znikał z parkingu maszyn i zaszywał się w ustronnym miejscu. Legenda głosi, że najczęściej była to szatnia, w której zupełnie rozebrany i jedynie owinięty w ręcznik leżał na ławce i medytował koncentrując się przed zawodami. Osiągał spokój ducha, relaks i równowagę myśli, a także odprężał ciało, aby jego mięśnie nie były usztywnione. Na kilkanaście minut przed prezentacją czarnowłosy Ivan wskakiwał błyskawicznie w skórę i meldował się na defiladzie aktorów widowiska. Na prezentacji w dalszym ciągu był całkowite skupiony i swoim zachowaniem bardziej przypominał zaprogramowanego robota niż ciepłokrwistego homo sapiens. Ten stan Maugera trwał przez całe zawody. Dopiero po ich zakończeniu z Maugera schodziło powietrze, a na jego twarzy pojawiał się uśmiech i chęć do kontaktu z innymi ludźmi.
- Mauger brał żużel niezwykle na serio. Do swojej kariery żużlowca nie miał dystansu, ale potrafił zachować umiar na torze i w przeciwieństwie do niektórych dzisiejszych idiotów zostawiał miejsce pod banda - mówi były angielski as, Eric Bocoock. Początki kariery Ivana były zupełnie nieudane. Po krótkim mariażu z ligą brytyjską i fatalnych wynikach w barwach Wimbledon Dons musiał z powrotem wrócić do dalekiej Nowej Zelandii. Ale młody Kiwi nie poddał się i z żelazną konsekwencją nabierał rutyny, umiejętności i wiedzy o jeździe na żużlu. Był wiernym uczniem dwukrotnego indywidualnego mistrza świata z Australii Jacka Younga, z którym wiele podróżował na wspólne zawody organizowane na antypodach na przełomie lat 50. i 60. Z pewnością to Jack Young - świetny startowiec - wpoił wiele podstawowych zasad w jeździe na żużlu Maugerowi, które to zasady później Ivan z iście żelazną konsekwencją realizował przez następne 25 lat! Przez ten czas wyśrubował wspaniałe rekordy, które do dziś nie są przez nikogo pobite. Mauger jest dziewięciokrotnym indywidualnym mistrzem świata w konkurencjach torowych (6 razy klasyk i 3 razy długi tor).
Do legendy przeszły jego nietuzinkowe starty. Ogromny spryt pod taśmą, wyrachowanie i przeróżne triki i zwinność lisa gwarantowały Maugerowi nieprzerwane triumfy przez około 15 lat (65-80). Na przełomie dekad lat 60. i 70. był tak dobry i skuteczny, że w oczach jego oportunistów aż nudny, bo większość biegów rozstrzygał na pierwszych metrach wyścigu. Do klasyki przejdą zwycięstwa Maugera na błotnistym Ullevi w 1977 roku, a także wygrana na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu w 1970 roku, gdzie Mauger dokonał bardzo ważnej dla niego rzeczy: zdobył trzeci tytuł mistrza świata pod rząd oraz pokonał całą koalicję zawodników z kontynentu na ich gorącym terenie. W obu finałach kluczem do zwycięstwa były oczywiście starty. Mauger prezentował nadzwyczajną cechę, która jest pożądaną przez wielu zawodników uprawiających jakikolwiek sport: potrafił zachować zimną krew w sytuacji, gdy był stuprocentowym faworytem. Jego opanowanie i nerwy ze stali, zwłaszcza pod taśmą, są kanonem historii speedwaya.
Grzegorz Drozd