W tym artykule dowiesz się o:
Stawka uczestników Grand Prix 2017 mogła działać na wyobraźnię nawet tych najbardziej wybrednych obserwatorów światowego żużla. Lista startowa pozbawiona teoretycznych outsiderów, z przedstawicielami dziewięciu państw, z zawodnikami, którzy od lat bez wyjątku stanowią o sile najlepszych lig w Europie. Dodatkowo z mocną grupą reprezentantów Polski i uzasadnionymi nadziejami na kolejny medal.
Ostatecznie Polacy nie zawiedli, notując drugi najlepszy sezon w historii cyklu po pamiętnym 2010 roku i ówczesnym dublecie na końcowym podium. Przez cały okres od kwietnia do października mogliśmy być pewni przed każdymi kolejnymi zawodami, że w sobotnie wieczory będą dla nas, Polaków całkiem satysfakcjonujące.
Jedyne czego zabrakło to zdobycia przez jednego z naszych rodaków złotego krążka. Ten trafił do zawodnika, który rok temu o tej porze z pewnością przeżywał największe rozczarowanie w sportowej karierze. Zdołał się jednak podnieść i teraz triumfuje, udowadniając wszystkim, że na obecną chwilę nie ma lepszego od niego.
Zapraszamy na podsumowanie tegorocznych Indywidualnych Mistrzostw Świata.
Złoty Jason Doyle, czyli co się odwlecze, to nie uciecze
Mistrzostwa był bliski już przed rokiem, ale wtedy pech i paskudna kontuzja pozbawiły go szansy na zdobycie tego, co w żużlu najważniejsze. Minął rok i 32-letni Jason Doyle jest tam, gdzie chciał - na szczycie. Odkąd jego kariera nabrała niesamowitego rozpędu, podporządkował wszystko, by w pełni wykorzystać swój wielki czas w speedwayu. Na ten sukces nie pracował jednak tylko od momentu awansu do GP. Harował na niego długimi latami, gdzie wiele lat ścigał się na peryferiach w niższych ligach w Wielkiej Brytanii i później w Polsce. Uczciwie należy przyznać, że dokonał rzeczy niezwykłej i powinien być wzorem dla wielu.
Doyle był po prostu najlepszy. Tak naprawdę poza słabszym momentem w Malilli (5 punktów) nie zanotował żadnego niemrawego występu przez cały wyczerpujący sezon. Aż 10 razy meldował się w finale, 7 razy na podium, wygrał w Pradze i Melbourne. Jego siłą była zabójcza powtarzalność i jeśli weźmie się pod uwagę ubiegłoroczny zawód także cierpliwość i pokora. Doyle’a nie zatrzymała kontuzja stopy odniesiona w czerwcu, przez co w polskich mediach dorobił się nawet określenia "Terminator". Ba, nie zatrzymała go kontuzja sprzed roku, który była o wiele groźniejsza od tegorocznej i która przytrafiła się w najmniej spodziewanej chwili. Doyle udowodnił, że nigdy nie należy się poddawać i należy walczyć do końca.
Srebrny Patryk Dudek, czyli najlepszy debiut
Podobnie jak Doyle, choć z racji wieku nie tak długo, ciężko pracował na to, aby być w tym miejscu, w którym jest, czyli na drugim stopniu podium światowego czempionatu. Życie Patryka Dudka w 2012 roku po upadku w Gorzowie było zagrożone (krwiak na wątrobie), wcześniej także po upadku w Bydgoszczy (zakrzepica), a w 2014 roku po nieszczęśliwej wpadce dopingowej jego kariera została mocno zahamowana. Zawodnik wykaraskał się ze wszystkich tych trudnych momentów, wracał silniejszy, a teraz cieszy się z największego sukcesu w sportowej karierze. A ta na dobrą sprawę jest dość krótka. 25 lat oznacza, że najlepsze wciąż przed Dudkiem.
Debiut jako stały uczestnik wypadł fantastycznie i jest przy okazji najlepszym takim w historii Grand Prix, wyłączając z tego premierową edycję z 1995 roku. Dudek przez całe tegoroczne mistrzostwa nie spadł niżej niż na piąte miejsce w klasyfikacji generalnej. Po Doyle'u najczęściej meldował się w półfinale (10 razy), zwykle w finale (7 razy), ale na pierwszy triumf czekał dopiero do październikowego turnieju w Toruniu. Na Motoarenie wygrał w świetnym stylu, strasząc jeszcze gnającego po złoto Australijczyka. Polak na Antypodach postawił kropkę nad "i" i został indywidualnym wicemistrzem świata.
Polska, czyli najlepsza reprezentacja i najlepsze turnieje
Nasz kraj reprezentowała w tym roku czwórka zawodników, która w tym samym składzie w lipcu w Lesznie świętowała zdobycie Drużynowego Pucharu Świata. W Grand Prix także była nacją dominującą. Cały kwartet wygrywał indywidualnie zawody, stając w sumie na podium aż 14 razy. W Daugavpils nawet w komplecie (kolejno: Piotr Pawlicki, Maciej Janowski, Dudek), czyniąc to jako przedstawiciele jednego kraju po raz drugi w historii cyklu (wcześniej też byli to Polacy). Tylko w Pradze i Teterowie zabrakło przedstawiciela Biało-Czerwonych na podium.
Na koniec sezonu aż trzech znalazło się w pierwszej ósemce. Dudek zdobył srebro, Janowski i Bartosz Zmarzlik uplasowali się tuż za podium. Niedosyt z pewnością odczuwa tylko ten najsłabszy. Młodszy z braci Pawlickich, zajmując 11. miejsce w klasyfikacji generalnej, przynajmniej na rok wypada z cyklu. Jego miejsce zajmie brat Przemysław, który wywalczył awans w eliminacjach. Mając tak silną kadrę zawodników, Polska w nowym sezonie wciąż powinna dominować i liczyć się w batalii o najważniejsze laury.
Nie sposób nie wspomnieć także o znakomicie zorganizowanych i odbywających się w świetnej atmosferze turniejach w naszym kraju. Zmagania na wszystkich stadionach oglądał komplet widzów (w Warszawie około 50 tysięcy), tworząc przy tym niepowtarzalną atmosferę i będąc świadkiem emocjonujących zawodów. Polska potwierdza, że od lat wyznacza w Grand Prix najwyższe standardy i jest dla innych niedoścignionym wzorem.
Fredrik Lindgren i reszta, czyli kontuzje znów psuły spektakl
O ile cykl GP w 2016 roku nie był przesadnie przetrzebiony kontuzjami (choć pech spotkał Doyle’a i Nickiego Pedersena), o tyle w tym sezonie mieliśmy prawdziwie zatrzęsienie urazów i to w całości samych doświadczonych zawodników z jazdy w IMŚ. Jako pierwszy już pod koniec maja, wypisał się z walki Pedersen, który zdążył wystąpić w zaledwie dwóch imprezach. W lipcu i sierpniu kontuzje dopadły dotychczasowy okaz zdrowia - Grega Hancocka oraz Nielsa Kristiana Iversena. Obaj także nie zdołali się wyleczyć i do ostatniej rundy ściganie odbywało się już bez ich udziału.
Za największego pechowca należy jednak uznać Fredrika Lindgrena. Szwed osiągnął bodaj najwyższą sportową dyspozycję w karierze i od początku mistrzostw plasował się w czubie klasyfikacji. Po dwóch pierwszych rundach był nawet liderem. "Fredka" utrzymywał równy poziom i długo solidnie punktował. Przed turniejem w Toruniu uległ groźnemu wypadkowi w lidze brytyjskiej, doznając urazu szyi. Wykluczyło go to z dwóch finałowych zawodów, ale co najgorsze z walki o medal. Lindgren był bowiem wtedy czwarty w klasyfikacji ze stratą zaledwie trzech punktów do drugiego miejsca. Ostatecznie szwedzki zawodnik został sklasyfikowany na ósmym miejscu.
Skandynawia, czyli największy zawód
O tym, że Duńczycy przeżywają najpoważniejszy kryzys od czasu zakończenia kariery przez Hansa Nielsena, mówiło się w tym roku sporo. Pedersena i Iversena dopadły przewlekłe kontuzje, ale należy przyznać, że obaj do tego momentu zawodzili. Pierwszy po dwóch turniejach miał zdobyte zaledwie 8 punktów, drugi po siedmiu 44, plasując się na dwunastej lokacie. Rezerwowy Peter Kildemand także nie odniósł spektakularnych sukcesów, choć zdarzały mu się dobre występy. Dodając do tego klęskę w DPŚ, w kraju Hamleta mają nad czym myśleć. W efekcie Duńczycy musieli czekać na zaproszenia od władz do jazdy w kolejnej edycji (finalnie dostał je tylko Pedersen).
Szwedzi natomiast udanie zaprezentowali się w rywalizacji drużynowej, nie oddając łatwo pola Polsce w finale w Lesznie, ale ostatecznie za kolejny nieudany należy zaliczyć sezon w IMŚ. Wprawdzie Lindgren indywidualnie spisał się udanie, bo gdy doznał kontuzji, był wysoko w klasyfikacji z szansami na medal, ale już Antonio Lindbaeck mocno rozczarował. Urodzony w Brazylii żużlowiec tylko raz zapisał na swoim koncie dwucyfrową zdobycz (drugie miejsce i 18 punktów w Malilli), w pozostałych turniejach jeżdżąc bardzo niemrawo. W efekcie przynajmniej na rok żegna się z cyklem. Niepokojący jest dodatkowo fakt, że w przeciwieństwie do Danii w Szwecji brakuje poważnych kandydatów do jazdy w elicie w najbliższym czasie.
Emil Sajfutdinow, czyli "lubię odpadać w półfinałach"
Po trzech sezonach nieobecności do walki o medale mistrzostw globu powrócił w tym roku najlepszy rosyjski żużlowiec, dwukrotny indywidualny mistrz Europy z lat 2014-2015. Powrót Emila Sajfutdinowa należy uznać za udany, bo zajęcie szóstej lokaty i zachowanie szans na brązowy medal do ostatniego turnieju, powinno być dla jeźdźca z Saławatu wynikiem zadowalającym. Jeśli dodatkowo wziąć pod uwagę fakt, że w 75 procentach wszystkich rund Rosjanin przeskakiwał rundę zasadniczą i meldował się w najlepszej ósemce, ta satysfakcja na pewno jest zrozumiała.
Sajfutdinow tylko w jednym przypadku zdołał jednak znaleźć się w półfinałowym biegu w pierwszej dwójce i awansować do decydującego wyścigu. Udało mu się to w Horsens, gdzie następnie w finale przegrał tylko z Maciejem Janowskim. W pozostałych ośmiu turniejach 28-latek kończył swoją jazdę w półfinale. Rosjanina notoryczne niepowodzenia w wyścigach 21-22 zaczęły już z pewnością denerwować, bo gdyby nie ta rzadko spotykana przypadłość, batalia o medal byłaby dla niego znacznie łatwiejsza. Nie zmienia to faktu, że po otrzaskaniu się ze ściganiem wśród najlepszych na nowo, Sajfutdinow będzie w kolejnym sezonie znacznie groźniejszy.
Grand Prix, czyli pytanie, co dalej?
Oprócz spektakularnych osiągnięć, przełamywania kolejnych barier przez zawodników, sukcesów sportowych i organizacyjnych Polaków, w zakończonej w sobotę 23. edycji zdarzały się momenty, o których należałoby szybko zapomnieć, ale zarazem wyciągnąć z nich wnioski na przyszłość. Kilka rund nie dostarczyło widzom emocji, choć przecież na starcie stawali za każdym razem najlepsi z najlepszych. Do zapomnienia wydają się przede wszystkim turnieje w Krsko, Daugavpils, Teterowie czy Sztokholmie, gdzie interesujących wyścigów było jak na lekarstwo. Kilka innych rund tylko momentami mogło zaciekawić widza, a już na pewno nie tego wymagającego. Ponad stan wybiły się głównie rundy w naszym kraju.
Phil Morris, od dwóch lat dyrektor cyklu, nie zawsze stawał na wysokości zadania i niekiedy nadzorował pracami torowymi w taki sposób, że zawody nie były potem ani trochę interesujące. Zepsute zostały przede wszystkim widowiska na Łotwie, Danii i Niemczech, gdzie nieodpowiednio reagowano na warunki pogodowe lub popełniano proste błędy w przygotowaniu toru. Blisko niepowodzenia było też w Gorzowie, ale na szczęście dla Morrisa miejscowe osoby odpowiedzialne za nawierzchnię zdołały opanować sytuację. Walijczyk mocno się stara, by zawody mogły podobać się widzom, jednak do perfekcji wciąż mu daleko. Należy się również zastanowić nad przyszłością niektórych lokalizacji, w których formuła cyklu raczej się wyczerpała i zarazem pomyśleć o nowych.