Może zostać najmłodszą Polką z Koroną Ziemi. Do zdobycia zostały jej dwa szczyty

33-letnia Bogumiła Raulin zdobyła już siedem z dziewięciu szczytów Korony Ziemi i ma dużą szansę zostać najmłodszą Polką, która tego dokona. Do zamknięcia projektu "Siła Marzeń" pozostały jej dwie góry - Masyw Vinsona i Mount Everest.

Michał Bugno
Michał Bugno

WP SportoweFakty: Kiedy postanowiła pani, że spróbuje zdobyć Koronę Ziemi?

Bogumiła Raulin: Przez wiele lat chodziłam po górach, nie mając takich marzeń. Po prostu sprawiało mi to frajdę. W 2008 roku zdobyłam szczyt Mont Blanc (4810 m n.p.m.), w 2009 i 2010 pojechałam w Himalaje, a w 2011 weszłam na Kilimandżaro (5895 m n.p.m.). Wtedy nastąpił przełom. Pomyślałam, że skoro mam już dwa najwyższe szczyty danych kontynentów, to warto pójść dalej i zdobyć Koronę Ziemi. Tydzień temu po raz drugi stanęłam na najwyższej górze Europy.

Na jakie góry wchodziła pani w Himalajach?

- Zdobyłam tam dwa sześciotysięczniki - Stok Kangri (6153 m.n.p.m) i Island Peak (6189 m.n.p.m.) na który weszłam w pojedynkę.

Do tej pory Koronę Ziemi zdobyło tylko 8 Polek. Ma pani szansę zostać najmłodszą, która tego dokona. To statystyki, które robią wrażenie.

- Na początku nawet nie zwracałam na to uwagi. Po prostu zdobywałam kolejne szczyty, realizując swój projekt. Dziś podchodzę do tego inaczej. Mam szansę zostać najmłodszą Polką, która zdobędzie Koronę Ziemi i myślę, że to bardzo fajny i ciekawy projekt. Obecnie wspierają mnie dwie firmy jednak budżet dwóch ostatnich wypraw jest tak wysoki, że nadal poszukuję wsparcia. Dla sponsorów powstała bardzo bogata oferta sponsorska, która umożliwi im wpisanie się w historyczne wydarzenie. Faktycznie, do tej pory Koronę Ziemi zdobyło 20 Polaków, z czego 8 kobiet. Mogę być dziewiątą i najmłodszą z nich. Na razie najmłodsza była Martyna Wojciechowska, która dokonała tego w wieku trochę ponad 36 lat. W przyszłym roku planuję zamknąć projekt, mając 34 lata.

ZOBACZ WIDEO: Kinga Baranowska: kilka ośmiotysięczników potwornie dało mi w kość

Zdobyła pani 7 z 9 szczytów Korony Ziemi. Każda z wypraw na pewno wiąże się z niesamowitymi przeżyciami. Które z nich najbardziej zapadły pani w pamięć?

- Kiedyś w Afryce dopisało mi bardzo dużo szczęścia. Wyjeżdżałam z przystanku autobusowego w Nairobi. 15 minut później, dokładnie na tym przystanku wybuchła bomba. Był to okres, w którym Somalijczycy regularnie przeprowadzali w Kenii zamachy. O tym, co się stało, dowiedziałam się, gdy wróciłam do swojej kwatery i zobaczyłam wszystko w telewizji. Tego dnia miałam bardzo dużo szczęścia. W Chile chciano mnie okraść ale ugryzłam pana w rękę i nie dałam wyrwać sobie aparatu. Pewnie gdyby zaczął mi grozić jakimś ostrym narzędziem wszystko grzecznie bym oddała, ale w tym wypadku to była walka na zęby i paznokcie. Poza dużą ilością nerwów wyszłam z niej bez szwanku. Nieprzyjemności, jak widzisz, spotykały mnie ze strony ludzi - nigdy gór.

A z bardziej pozytywnych historii?

- Przypomina mi się przejście przez największą na świecie odkrywkową kopalnię złota. Żeby dostać się pod Piramidę Carstensza, przez siedem dni musiałam iść przez dżunglę. Zostałam tam zatrzymana w wiosce Janamba i przez trzy dni nie mogłam iść dalej. W drodze powrotnej, po zdobyciu szczytu, istniało ryzyko, że znów będą problemy, więc podjęłam decyzję, że pójdę przez największą kopalnię złota. To było ciekawe doświadczenie. Podróżując przez lokalne wioski w Papui Zachodniej spotyka się rdzennych mieszkańców, którym często doskwiera głód. W miarę możliwości zawsze dzieliłam się z nimi jedzeniem. Gdy próbowałam przedostać się przez największą odkrywkową kopalnię złota, znalazłam się w odwrotnej sytuacji. To miejscowi ludzie dawali mi chleb i wodę. Podróżując po świecie nigdy nie wiesz, gdzie się znajdziesz i kogo spotkasz. Raz udzielasz komuś pomocy, a innym razem sytuacja może być odwrotna.

Fot. Archiwum Bogumiły Raulin Fot. Archiwum Bogumiły Raulin

Ile pieniędzy potrzeba, żeby zdobyć Koronę Ziemi?

- Im głębiej w to wchodzę, tym droższe stają się kolejne wyprawy. Na początku można finansować je z własnej kieszeni - pojechać na Mont Blanc albo na Elbrus. Później kolejne wycieczki robią się coraz droższe, bo dochodzą koszty biletów lotniczych. Kilimandżaro czy Aconcagua to koszty rzędu około dziesięciu tysięcy złotych. Największe wydatki to wyprawy na najwyższy szczyt Antarktydy - Masyw Vinsona (4892 m n.p.m.) i Mount Everest (8848 m n.p.m.). A jaki jest koszt całej Korony Ziemi? Myślę, że około 650 tysięcy złotych. Tyle, że ponad 550 tysięcy złotych trzeba przeznaczyć na dwie ostatnie wyprawy - Masyw Vinsona i Everest.

Jak uzyskuje pani środki finansowe na wyprawy?

- Są trzy opcje. Pierwsza to uzyskać pieniądze za pomocą projektów crowdfundingowych, gdzie każdy może wesprzeć inicjatywę. Druga - znaleźć sponsorów. Obecnie mam dwóch i szukam kolejnych. Trzecia opcja to oczywiście kredyty i pożyczki. Tego wolałabym jednak uniknąć. Na początku realizowałam wyprawy z własnych środków i robiłam to niskobudżetowo. Bez żadnego profesjonalnego sprzętu. Na Aconcaguę (6960 m n.p.m.) wchodziłam z łapawicą za 20 złotych i w zwykłych butach trekkingowych za 300 złotych, w których wcześniej chodziłam po górach przez 10 lat. Można? Można!

To trochę ryzykowne.

- Tak, ale później się to zmieniło. Kiedy ruszałam na Denali (6190 m n.p.m.), miałam już swojego sponsora. Kiedy zobaczył mój film promocyjny, powiedział "fajna dziewczyna, wchodzimy w to i będziemy ją wspierać". W dodatku mieli cudowne podejście. Dzień przed wyjazdem dostałam od prezesa telefon: "Miłka, czy wejdziesz na tę górę, czy nie to dla mnie nieistotne. Najważniejsze, żebyś przyjechała cała i zdrowa. Wspieramy cię, bo podoba nam się to, co robisz!". Dzięki tym słowom nie odczuwałam żadnej presji. Szczyt zdobyłam a sponsor zadowolony był z ustalonych wcześniej akcji promocyjnych.

Fot. Archiwum Bogumiły Raulin Fot. Archiwum Bogumiły Raulin
Przed panią wyprawa na najwyższy szczyt Antarktydy - Masyw Vinsona. Czym ten szczyt różni się od pozostałych?

- Przede wszystkim jest to bardzo niedostępna góra. Antarktyda to kontynent, który nie ma właściciela, ale w rzeczywistości rządzą tam Amerykanie i Rosjanie. Działa tam tylko jedna firma, która zajmuje się transportowaniem ludzi i ma absolutny monopol na zdobywanie Masywu Vonsona. Poza tym panują tam bardzo niskie temperatury, sięgające nawet -50 lub -60 stopni Celsjusza. Liczę, że podczas mojej wyprawy temperatura będzie oscylować w granicach -30/-40 stopni. Wtedy będę mogła powiedzieć, że nie jest aż tak zimno.

To najniższe temperatury, których miała pani okazję doświadczyć?

- Myślę, że Denali też było miejscem, w którym można było porządnie zmarznąć. To bardzo wietrzna góra, która jest położona na biegunie północnym - 63 równoleżnik. Warszawa dla porównania leży na 52 równoleżniku. Dochodzące na szczycie do 160km/h wiatry potęgują odczuwalne zimno. Szacuję, że teraz temperatura odczuwalna na Antarktydzie będzie zbliżona.

Jest pani przykładem, że górską pasję można rozwijać nawet, gdy jest się rodzicem. Pani dziesięcioletni syn Jeremi złapał już górskiego bakcyla?

- Chyba złapał. Niedawno zapytał mnie, kiedy zabiorę go w góry wysokie. Może za 4-5 lat wejdziemy razem na Mont Blanc. A jeżeli chodzi o moje wyjazdy, to do tej pory moje wyprawy trwały po 3-4 tygodnie. Kiedy dziecko spędza taki czas z tatą, cieszy się, że nie ma mamy, która goniłaby go z lekcjami czy z myciem zębów. Myślę, że Jeremi jest dumny ma dużo zrozumienia dla mojej pasji. Przed każdą wyprawą rysuje górę i mnie, stojącą na szczycie. Wyjeżdżając na wyprawy, zabieram te rysunki ze sobą. To dla mnie prawdziwe talizmany.

Rozmawiał Michał Bugno

Autor na Twitterze:

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×