3500 km po górach w 54 dni. Niesamowity wyczyn Heather Anderson

Appalachian Trail to jeden z najtrudniejszych i najdłuższych szlaków turystycznych w USA. 34-latka pokonała go bez żadnego wsparcia z zewnątrz, w rekordowym czasie. Niestraszne jej były niedźwiedzie, węże czy ciemności.

Michał Fabian
Michał Fabian
/ Facebook

W lipcu br. cały świat obiegła wiadomość o popisie Scotta Jurka. Słynny amerykański ultramaratończyk zmierzył się z Appalachian Trail (Szlak Appalachów) i po morderczej walce poprawił poprzedni rekord o trzy godziny. Pokonanie nieco ponad 3500 km (2189 mil) zajęło mu 46 dni 8 godzin i 7 minut. Co ważne jednak, przez cały czas trwania próby towarzyszył mu jego team, który dbał o każdy szczegół. Posiłki, ubrania na zmianę, masaż. Jurek mógł nieustannie liczyć na wsparcie swoich ludzi.

Jurek nazwał swój projekt "arcydziełem". Gdy kończył go na terenie Baxter State Park w stanie Maine, miał ogromną satysfakcję. Wraz ze swoimi ludźmi fetował sukces i... Doszło do skandalu, o którym głośno było w amerykańskich mediach. Władze parku stanowego oskarżyły go o złamanie kilku przepisów. Poszło m.in. o spożywanie alkoholu (Jurek otworzył szampana), śmiecenie w górach czy też zabranie ze sobą większej grupy osób niż dopuszczał regulamin.

Tymczasem kilkanaście dni później, bez żadnego rozgłosu i niepotrzebnej wrzawy, za bary z Appalachian Trail wzięła się Heather Anderson, znana w środowisku miłośników górskich wędrówek jako "Anish". To 34-latka z Seattle, która na co dzień jest trenerem personalnym. W przeciwieństwie do Jurka pokonywała szlak w przeciwnym kierunku - wyruszyła 1 sierpnia ze stanu Maine. Celem jej wyprawy była góra Springer Mountain w stanie Georgia.

Była także druga różnica. O dużo większym znaczeniu. Anderson postanowiła pokonać ponad 3500 km bez wsparcia osób trzecich. Była zdana tylko na siebie. Na pierwszy rzut oka - szaleństwo. Przyznać jednak trzeba, że doskonale zadbała o stronę logistyczną przedsięwzięcia.
Fot. www.facebook.com/AnishHikes Fot. www.facebook.com/AnishHikes
Wpadła na następujący pomysł: będzie wysyłać pakunki m.in. z jedzeniem i ubraniami w różne miejsca, które znajdują się w pobliżu szlaku. Na przykład na adres sklepu, biura, restauracji, stacji benzynowej. Następnie schodziła ze szlaku, odbierała paczkę i wracała na trasę. Zdarzały się problemy z czasem. Siedziby niektórych firm otwarte były do godziny 17.00, Anderson musiała przeliczać i kalkulować, czy zdąży dotrzeć w umówione miejsce. - Jestem biegaczką, ale uwielbiam wędrować. Bieg z pełnym plecakiem nie jest komfortowy - zaznacza. Gdy jednak zaczynał się wyścig z czasem, podrywała się do szaleńczego biegu. Byle tylko zdążyć. A i tak nie zawsze się udawało. #dziejesiewsporcie: sędzia obraził rugbystę. Nazwał go piłkarzem

- Miałam dylemat: albo się "zabiję", żeby tylko dotrzeć do przesyłki, albo rozbiję namiot poza miastem i będę czekać, aż otworzą mi następnego dnia. Raz było tak, a raz tak - wspomina. "Anish" przyjęła jeszcze jedną zasadę: gdy schodziła ze szlaku, by odebrać swoją przesyłki, stanowczo odmawiała "podwózki" samochodem.

Najtrudniejsze dla niej były pierwsze dni. Miała sporo momentów kryzysowych. Dzwoniła do swojego chłopaka, płakała. - Początkowo chciałam zrezygnować każdego dnia, przez pierwsze dwa tygodnie. Mówiłam sobie: "nie mogę tego zrobić", to za ciężkie", "to za długie", "nie jestem w tym dobra" - wspomina w rozmowie z portalem iRunFar. Jej partner cierpliwie słuchał i zachęcał do kontynuowania wyzwania. - Chciałaś poznać swoje granice, po to tam pojechałaś - mówił.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×