Marcin Herbik: od armagedonu w bostońskim maratonie do finału PlusLigi
Warunki w Bostonie były okropne. Faworyci schodzili z trasy z objawami hipotermii. Sędzia siatkarski Marcin Herbik walczył nie tylko z wiatrem i deszczem, także z kontuzją. Przebiegł wymarzony maraton, a jego kolejny cel biegowy jest bardzo ambitny.
Bostońskie wyzwanie podjęło kilkudziesięciu Polaków. Wśród nich był Marcin Herbik, 45-letni sędzia siatkarski, który prowadzi mecze PlusLigi, LSK oraz spotkania międzynarodowe. Kilka lat temu zakochał się w bieganiu. 16 kwietnia 2018 r. był dla niego zwieńczeniem kilkuletniego "Projektu Boston".
Krótko po powrocie z USA Marcin Herbik poprowadził mecz, który zadecydował o tytule w PlusLidze. Później zaś opowiedział nam o przeżyciach z ostatnich tygodni, m.in. walce z naturą w Bostonie i kolejnym sportowym celu.
Michał Fabian, WP SportoweFakty: Szacunek, panie Marcinie. Oglądając urywki z bostońskiego maratonu, robiło się zimno od samego patrzenia.
Marcin Herbik: Ha, ha! Nie dziwię się. Moja żona i córka zostały w hotelu. Nie wyszły, żeby mnie dopingować pomimo tego, że jechaliśmy do USA z trochę innym nastawieniem. Liczyłem na ich wsparcie i wiedziałem, że je mam, choć oglądały relację z biegu przez internet. Naprawdę w takich warunkach, dla ich dobra, lepiej, że nie wyszły na trasę biegu. Szczególnie, że nasz pobyt w Stanach Zjednoczonych dopiero się zaczynał.
Zdziwiłem się, gdy otrzymałem dane statystyczne z tego biegu. Okazało się, że tylko ok. 10 proc. biegaczy zrezygnowało z pojawienia się na starcie biegu. Spodziewałem się, że z powodu tych warunków atmosferycznych będzie ich więcej. Dość powiedzieć, że gdyby ten bieg był w dowolnym miejscu w Europie, prawdopodobnie też bym zrezygnował. A w Polsce na 100 proc. nie pojawiłbym się na linii startu.
Deszcz, wiatr, chłód. Co najbardziej dawało się we znaki?
Tak. Powiedzenie Kawauchiego zrobiło furorę wśród biegaczy. Trzeba być twardą sztuką, żeby pokusić o takie stwierdzenie. Duży szacunek dla tego Japończyka. Wszyscy wiemy, że on często startuje w maratonach. Nie jest łatwo przy tylu startach wygrywać. Szczególnie tak mocno obsadzone biegi jak w Bostonie.
Nie wszyscy sobie poradzili. Wielu znakomitych biegaczy zeszło z trasy.
Rzeczywiście ok. 1400 osób nie dobiegło do mety. Wśród nich zawodnicy ze ścisłej światowej czołówki. Mam tu na myśli głównie faworyta gospodarzy, brązowego medalistę z ostatnich igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro, Galena Ruppa, który wycofał się w okolicach połowy dystansu. Wydaje się, że postanowił odpuścić, żeby nie roztrwonić budowanej zimą formy i na wiosnę jeszcze powalczyć o dobry wynik. Potwierdził to w maratonie w Pradze, który wygrał ze znakomitym czasem (2:06:09, 6 maja - przyp. red.), bijąc swą życiówkę i pozostawiając za plecami plejadę biegaczy z Afryki.
Wycofał się również m.in. mój kolega z Polski, Tomek. W tym przenikliwym chłodzie niestety mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Zszedł na 18. kilometrze do punktu medycznego, a lekarze - jak się później wyraził - oznaczyli go jako przypadek hipotermii. Różnica między nami polegała na tym, że Tomek walczył o życiówkę. Podjął ryzyko, ubrał się "na krótko" i to go drogo kosztowało. Mam nadzieję, że jeszcze tej wiosny, podobnie jak Galen Rupp, spuentuje nową maratońską życiówką wielomiesięczną pracę, którą wykonał. Jest w bardzo dobrej dyspozycji i tej życiówki mu serdecznie życzę. Ja natomiast nie miałem w Bostonie możliwości walki o rekord życiowy, głównie z powodu kontuzji.
Co to za kontuzja i czy dawała się we znaki w trakcie maratonu?
Po trzech znakomitych treningowo miesiącach przygotowań - listopad, grudzień, styczeń - przytrafiła mi się kontuzja lewej nogi. W lutym, marcu i kwietniu - licząc łącznie z maratonem w Bostonie - nie przebiegłem tyle co w samym styczniu, czyli 364 km. Według lekarzy to kontuzja typowo przeciążeniowa. Przy tempach poniżej 4:45 min/km noga mi drętwiała, odczuwałem bóle w rejonie kolana. Ortopeda sportowy, który leczy wielu reprezentantów Polski, w tym lekkoatletów, w połowie marca stwierdził, że ten ból ustąpi… w połowie maja (śmiech). Teraz mamy początek maja, więc mogę potwierdzić, że diagnoza była trafna. Czuję, że z nogą jest lepiej.
W czasie maratonu bostońskiego noga przypomniała o sobie na 20. kilometrze. Jednak warunki pogodowe były tak makabryczne, że skutecznie odciągały moje myśli od bólu nogi.
Przebiegł pan maraton bostoński w 3 godziny 27 minut i 12 sekund.
To wynik zdecydowanie poniżej życiówki (3:05:55 - przyp. red.), ale - jak już wspomniałem - nawet o niej nie myślałem. Starałem się od początku kontrolować bieg. Po 30. kilometrze nieco zwolniłem, ale w sposób świadomy. Nie był to kryzys typu "ściana". Zrobiłem to, by w dobrym zdrowiu dobiec w przyzwoitym czasie do mety. Uważam, że wynik był przyzwoity, biorąc pod uwagę braki treningowe i fakt, że cały czas jestem w trakcie leczenia. "Projekt Boston" realizował pan przez kilka lat. Nie każdy biegacz-amator może do niego przystąpić. Doskonale wiedziałem, czym jest impreza pod tytułem Boston Marathon. Najstarszy bieg maratoński na świecie, do którego kwalifikujesz się wynikiem sportowym. W moim podejściu do sportu nie jest to bez znaczenia. To unikalny bieg na skalę światową. Zgłaszają się tu niemal wyłącznie zawodnicy z wynikami, które potwierdzają i wielką, wieloletnią pracę. Taka jest cena, jaką się płaci za udział w najważniejszym bodaj biegu maratońskim na świecie.