Świat pokochał polskiego sportowca. Mimo że ledwo dukał po angielsku

Kibice wstrzymali oddech, dosłownie. W sali słychać było tykającą wskazówkę zegara zawieszonego na ścianie. Przy stole stał Bogdan Wołkowski.

Marek Bobakowski
Marek Bobakowski

Nieruchomo patrzył na środek, gdzie znajdowała się wysoka piramida złożona z kilku poziomów bil i trójkątów. Na jej szczycie stał człowiek. Mijały kolejne sekundy, napięcie rosło. Nagle "Wizard" wziął kij do ręki, przymierzył, huknął w bilę, ta uderzyła w piramidę i...

Bogdan "The Wizard" (tłum. "Czarodziej") Wołkowski był swego czasu jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich sportowców na świecie. Był chyba nawet bardziej znany poza granicami, niż w samej Polsce. Mistrzostwa świata w trickach bilardowych oraz bilardzie artystycznym, które aż 13-krotnie wygrał, regularnie transmitowała stacja Eurosport. Za jej pośrednictwem setki milionów fanów na całej ziemi obserwowało to, co dzieje się na zielonym stole. A działo się sporo. - Tricki bilardowe mają coś z magii - powtarza Wołkowski.

Mediolan, Dubaj, Stany Zjednoczone

Mistrza zastałem w domu, oczywiście z kijem w ręce, przy stole bilardowym. Wokół specjalistyczny sprzęt: kije, bile, nawet kamery rejestrujące każde zagranie oraz ekran do analizy tricków. Widać, że wszystko zostało zaprojektowane na najwyższym poziomie. Tutaj nie ma miejsca na "amatorkę". - Ma pan szczęście, bo za dwie godziny wyjeżdżam na lotnisko i wylatuję na kilka dni do Mediolanu na pokaz. Potem czeka mnie jeszcze pobyt w Dubaju, mam już także zaklepany występ w Stanach Zjednoczonych, ciężko mnie zastać w domu - powitał mnie takimi słowami.

Mimo 58 lat Wołkowski przy stole czuje się jak nastolatek. - Tutaj dostaję dodatkowej energii - zdradza. - Oczywiście, że kręgosłup mi nawala od tych wielu lat schylania się do kolejnych uderzeń. Mam jednak specjalne ćwiczenia rehabilitacyjne, które pozwalają mi nadal funkcjonować. Nawet przez moment nie pojawiają się myśli, abym miał to rzucić.

Codziennie spędza przy stole około dwóch godzin. Dodatkowo trzeba doliczyć kilka godzin, podczas których pracuje z młodzieżą (był nawet trenerem kadry młodzieżowej), udziela bilardowych korepetycji, współpracuje z Polskim Związkiem Bilardowym, itp. W sumie wychodzi niezła "dniówka". A przecież od 2008 roku oficjalnie jest na emeryturze.

Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść

Zdobył wówczas kolejne mistrzostwo świata w trickach bilardowych i... - Leżałem sobie następnego dnia rano w hotelowym pokoju - wspomina. - Jako, że nie miałem dostępu do polskiej telewizji czy radia, słuchałem płyty Perfectu. Wyłączyłem się, myślałem o różnych rzeczach. Nagle dotarło do mnie, że Grzesiu Markowski śpiewa "trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym". Pomyślałem: "stary, to idealny czas, aby skończyć karierę zawodową, nie jesteś w stanie już więcej nic osiągnąć". I tak zrobiłem.

Jakoś tak się dziwnie złożyło, że praktycznie równo z odejściem Wołkowskiego zakończyła się rywalizacja w trickach. Zaprzestano organizacji mistrzostw świata w tej dyscyplinie. Odeszli sponsorzy, telewizja nie wyrażała już wielkiego zainteresowania.

- Do dzisiaj przetrwał tylko bilard artystyczny. To tłumacząc laikowi, taka jazda obowiązkowa. Jazdą dowolną zawsze były tricki - wyjaśnia Wołkowski. - Problem jednak jest w tym, że mistrzostwa w odmianie artystycznej są organizowane zazwyczaj w USA, nagrody nie są wielkie, a dojazd i pobyt trochę kosztują. Tak naprawdę kasa za złoty medal nie pokryje całości nakładów, które trzeba ponieść. Bez sensu.

Zrobiłby karierę w przemyśle filmowym

Za czasów Wołkowskiego premie za udział w mistrzostwach również nie były duże. Nie da się ukryć, że polski zawodnik nie byłby w stanie z nich się utrzymać. Jego głównym dochodem od wielu lat są komercyjne pokazy. - Jeżdżę po całym świecie. Pokazy są organizowane z różnych powodów: otwarcie targów, urodziny galerii handlowych czy na przykład wewnętrzne imprezy dużych firm. W taki sposób poznałem wielu ludzi, również i tych znanych z pierwszych stron gazet - mówi bilardzista.

- Wiele razy obserwowałem jego pokazy - twierdzi znany aktor, Jerzy Bończak. - To bilard, cyrk, teatr, kabaret. Bogdan jest niezwykle uzdolniony aktorsko. Mógłby zagrać w wielu filmach.

Coś w tym jest. Kiedy Wołkowski został zaproszony na pierwsze mistrzostwa świata na Wyspy Brytyjskie, nie znał prawie w ogóle angielskiego. A przecież zawodnik powinien opowiadać o tym, co robi, bawić publiczność. No i co się okazało? - Że ten nikomu nieznany Polak, potrafiący jedynie wydukać hello i thanks stał się największym showmanem turnieju, któremu widownia zgotowała owację na stojąco - przyznaje Wołkowski.

Trenował boks i piłkę nożną

Wspomniany na wstępie trick ze stojącym na piramidzie człowiekiem (oczywiście w finale bila uderzona przez Wołkowskiego podmienia jedną z tych, na których opiera się cała piramida, a stojący na górze człowiek, nawet tego nie odczuwa), to tylko jedno z firmowych zagrań Wołkowskiego. Polak przeszedł do historii bilarda, jako twórca wielu niesamowitych uderzeń. - Całe piękno tricków polega na tym, że ja nie jestem tylko odtwórcą. Dzień w dzień pracuję nad nowymi zagraniami, które oczarują moich kibiców - przekonuje.

Przypominam sobie, że kiedy kilka lat temu odwiedziłem Wołkowskiego podczas treningu, w pewnym momencie zostałem grzecznie wyproszony. - Teraz muszę skupić się na nowym uderzeniu - usłyszałem. - Dobrze, chętnie popatrzę - naiwnie odpowiedziałem. - Chyba pan żartuje, to najpilniej strzeżona tajemnica. Nikt nie wie nad czym pracuję - uśmiechnął się wówczas zawodnik i pokazał ręką drzwi.

Aż trudno w to uwierzyć, a Wołkowski zostałby pięściarzem. Jako nastolatek trenował właśnie boks oraz piłkę nożną (w Górniku MK Katowice). Widząc, że nie zostanie drugim Kulejem i drugim Deyną (zawsze miał ambicję, aby być najlepszym w danej dziedzinie), chciał zrobić karierę w wojsku. W końcu wylądował na kopalni, gdzie przez kilka lat był mechanikiem. - Nigdy nie byłem "na dole" - śmieje się teraz. - Zawsze powtarzałem, że nie lubię czarnego koloru.

Wołkowski ma marzenie. Do dzisiaj utrzymuje kontakt mailowy i telefoniczny z większością swoich byłych rywali. - Mike Massey, Steve Davis, Stefano Pelinga, chciałbym ich zaprosić do Polski na turniej. Jeszcze raz pokazalibyśmy kibicom kawał magii, zaprezentowalibyśmy kosmiczne zagrania, pożartowalibyśmy, rozbawilibyśmy publikę - mówi z łezką w oku polski mistrz.

W ubiegłym roku pojawiła się nawet iskierka nadziei. Wołkowski odebrał telefon z jednej ze znanych stacji telewizyjnych z podobnym zapytaniem. Niestety, pomysł spalił na panewce. Rozbiło się oczywiście o pieniądze. Nie znalazł się sponsor, który pokryłbym koszt podróży i pobytu kilku najwybitniejszych artystów w historii bilarda. O nagrodach i startowym już nawet nie mówiąc. - No nic, teraz się nie udało, ale wierzę, że nadejdzie taki dzień, iż znów się spotkamy. To będzie prawdziwe święto sportu.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×