Kto zabił dwukrotnego triumfatora Tour de France? Jego ciało znaleziono przy wiejskiej drodze

Marek Bobakowski
Marek Bobakowski

W 1923 roku Bottecchia osiągnął swój pierwszy wielki sukces - zajął drugie miejsce w Tour de France. Był niby profesjonalistą, ale nie miał kontraktu, dobrego sprzętu, mechaników. Dlatego włoscy dziennikarze przeprowadzili zbiórkę pieniędzy. Aby kolarz mógł za rok wygrać Wielką Pętlę. Zebrano 60 tysięcy lirów. Potężną kwotę! Sytuację wykorzystał również Mussolini, który otoczył opieką Bottecchię. - To nasz bohater narodowy, sławi Italię na świecie, trzeba mu pomóc i właśnie to robimy - tłumaczył na najważniejszych naradach.

***

- Pan jest kolarzem? Przewrócił się pan? Trzeba wezwać pomoc? - młoda dziewczyna biegła w jego kierunku.

Wstając z asfaltu, spojrzał w jej stronę. Typowa włoska nastolatka. Za kilka lat podobnie mogła wyglądać jego ukochana córeczka. Ale nie będzie.

- Proszę pana - dziewczyna była już na wyciągnięcie ręki.

Bottecchi chwycił ją za ręce i - ku zaskoczeniu młodej kobiety - przytulił się do niej.

- Straciłem ją, straciłem moje ukochane dziecko.

Rozpłakał się.

***

Wybudował dwa domy

W 1924 roku stanął na starcie TdF już jako doświadczony zawodnik, który w końcu miał pieniądze, aby realnie myśleć o triumfie. Nikt się jednak nie spodziewał, że w taki sposób znokautuje rywali. Wygrał pierwszy etap i... Nie oddał już koszulki lidera do samego końca. - Geniusz - taki tytuł zamieściło "L'Equipe". A trzeba wiedzieć, że francuscy dziennikarze i kibice nie lubią, jak ich narodowy wyścig wygrywa ktoś z południa Europy.

Kiedy rok później powtórzył sukces - wyprzedził drugiego w klasyfikacji Belga Luciena Buysse o ponad godzinę! - stał się człowiekiem bogatym i jednocześnie sławnym. Wybudował dwa domy, jeden dla siebie, drugi dla rodziców. - Kupił też niedzielne ubrania dla całej rodziny, dla ponad 30 osób - możemy przeczytać w artykule Paolo Vibertiego.

Fot. bottecchia.com Fot. bottecchia.com
W październiku 1925 roku Mussolini wysłał go nawet do Argentyny, gdzie miał serię spotkań z włoskimi emigrantami. Szczęśliwa passa zakończyła się w kolejnym sezonie. Najpierw przegrał Tour de France, nie wytrzymał w Pirenejach. Nie był dobrze przygotowany do startu. Kilka tygodni później zmarła jego córka - Elena Giovanna. Bottecchia stracił radość z kolarstwa. - Wydawało się podczas wyścigu Bordeaux-Paryż, że zaginął - wspominał Roghi. - Na mecie pojawiła się cała czołówka, a on nie przyjechał. Po kilku godzinach wozy techniczne znalazły go siedzącego na krawężniku przy drodze, całego we łzach. Twierdził, że przypomniał sobie o swojej córeczce i nie mógł dalej jechać.

To nie koniec tragicznych wydarzeń w jego życiu. Wkrótce stracił również jednego z braci. Giovanni został śmiertelnie potrącony przez samochód, kiedy jechał na rowerze.

Leżał przy drodze z roztrzaskaną czaszką

3 czerwca 1927 roku wyszedł z domu o piątej rano. - Miał w planach bardzo długi, wielogodzinny trening - mówiła potem jego żona. - Tym razem jechał sam, bez Alfonso.

Alfonso Piccin był jego najwierniejszym partnerem treningowym. Wspólnie trenowali - codziennie. Feralnego 3 czerwca poprosił Bottecchię o jeden dzień "urlopu". Był umówiony na zakup wymarzonego od dawna motocykla.

Zaniepokojona nieobecnością męża żona zaalarmowała policję późnym wieczorem. Bottecchia nie wrócił z treningu.

Znaleziono go w pobliżu miejscowości Peonis (do dzisiaj jedna z głównych ulic tego miasteczka nosi jego imię), około 50 km od swojego domu. Leżał przy drodze z roztrzaskaną czaszką i złamanym obojczykiem. - Wypadek drogowy - lekarz napisał w dokumentacji medycznej. Przez 12 kolejnych dni walczył w szpitalu ze śmiercią. Przegrał. 15 czerwca 1927 roku zmarł. Mając niespełna 33 lata... Piccin nie mógł sobie darować, że tego dnia nie pojechał z przyjacielem. Pięć lat później popełnił samobójstwo. Rozpędził swój motocykl i uderzył w mur. Nie znaleziono jakichkolwiek śladów hamowania.

Wracając do śmierci dwukrotnego triumfatora TdF. - Policję zainteresowało, dlaczego jego rower nie był uszkodzony, poobijany, stał oparty o płot, jak gdyby nigdy nic się nie stało - pisał po latach dziennik "Corriere della Sera". - Sprawę jednak, z powodu braku świadków umorzono. I do dzisiaj jest niewyjaśniona.

Historycy mają kilka wersji zdarzeń. Wypadku na niej w ogóle nie ma. Pierwsza hipoteza mówi o tym, że kolarza zabił jeden z lokalnych rolników. Zawodnik miał się zatrzymać przy jego winnicy. Ten myśląc, że będzie chciał kraść jego winogrona, rzucił kamieniem. Trafił w czaszkę. Kolarz zmarł na miejscu, a przerażony morderca uciekł. Skąd takie przypuszczenia? 20 lat później jeden z lokalnych rolników na łożu śmierci miał wyznać swoim najbliższym, że to on zabił sportowca.

Ta hipoteza jednak nie wyjaśnia złamanego obojczyka. Dlatego część historyków twierdzi, że Bottecchia został najpierw pobity (stąd złamany obojczyk), a potem zamordowany (uderzenie kamieniem w czaszkę) na zlecenie przez "ludzi Mussoliniego". Nie ma jednak żadnych dokumentów, ani nie było świadków, iż tak właśnie się stało.

Trzecia wersja jest bardzo kontrowersyjna, ale również trzeba ją wziąć pod uwagę. Otóż najbliższa rodzina kolarza podpisała wersję aktu zgonu, w której napisano, że śmierć nastąpiła w wyniku przewlekłej, a wcześniej niewykrytej choroby. - To dało im wypłatę sowitego ubezpieczenia - ujawnił magazyn GQ Italia. - W przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze, było to około 300 tysięcy euro.

Pamięć o Bottecchii trwa do dzisiaj. Wielu dziennikarzy uważa, że to jedna z najbardziej tajemniczych śmierci w całej historii sportu. Nazwisko słynnego kolarza obecnie kojarzy się z marką rowerów, które są dość popularne w słonecznej Italii. W ten sposób legenda jednego z najwybitniejszych kolarzy świata nadal trwa.

***

Piccin ściągnął kask, położył go na asfalcie, obok motoru. Przed sobą miał pustą ulicę. Ulicę, która kończyła się ostrym zakrętem w lewo. Kilkaset metrów przed nim majaczył ten zakręt. Majaczył też mur, który czaił się dokładnie na wprost.

- Ottavio, przepraszam, że wtedy z tobą nie pojechałem - szepnął sam do siebie i ruszył z piskiem opon. Kask został za nim.

Jechał coraz szybciej. 20, 40, 60 km/h. Koniec ulicy zbliżał się w ogromnym tempie. 80, 93 km/k. Huk, trzask, cisza.

Ottavio, przepraszam...

***

Marek Bobakowski



Chcesz przeczytać wcześniejsze odcinki Poniedziałkowego deja vu - kliknij TUTAJ >>

Czy śmierć Ottavio Bottecchii kiedykolwiek zostanie wyjaśniona?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×