Cezary Kucharski: Ostro poprosiłem, żeby Boniek zostawił mnie w spokoju

 Redakcja
Redakcja

Na kasę?

- Na kasę też grałem, oczywiście. Nieskromnie powiem, że zawsze, albo prawie zawsze byłem do przodu. Nie było wtedy komputerów, ipadów, całej tej dzisiejszej elektroniki, więc trzeba było sobie radzić w inny sposób. A karty integrowały, więc dobrze się składało, że umiałem dobrze w nie grać.

Waszą drużynę naprawdę mogła prowadzić teściowa Janasa albo ówczesnego właściciela Legii Janusza Romanowskiego, jak chętnie wówczas pisaliśmy?

- Takie opinie były krzywdzące dla trenerów, zwłaszcza Janasa, bo ktoś inny mógłby się łatwo potknąć na tak trudnej drużynie. W szatni były przygaszone, ale całkiem jeszcze świeże konflikty, z niedawnej kadencji Janusza Wójcika, który zrobił dużo, żeby podzielić zespół. Dzięki Janasowi, i temu jakim był człowiekiem, udawało się tłumić animozje.

To dlaczego ta wielka Legia tak szybko się skończyła?

- Kluczowym momentem była przegrana z Widzewem walka o tytuł mistrza Polski. Potem wszystko się rozsypało i drużynę tak naprawdę trzeba było budować od nowa.

A nie jest tak, że wszystko zaczęło się kończyć po dwumeczu z Panathinaikosem w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, kiedy kibice zaczęli zarzucać zawodnikom, że sprzedali rywalom rewanżowy mecz w Atenach?

- Bardziej wierzę w uczciwość kolegów z boiska niż w spiskowe teorie. Łatwo jest rzucać, zwłaszcza fanom, oskarżenia, nawet najcięższe, natomiast trudno cokolwiek nie tylko udowodnić, ale nawet logicznie wytłumaczyć. Kiedy grasz w takim klubie jak Legia, o takie stawki jak półfinał Ligi Mistrzów, na dodatek jesteś silnie związany emocjonalnie z klubem i dostajesz za pracę dobre pieniądze - nawet nie możesz sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek mógł wpaść na podobny pomysł. Dlatego nie wierzę w tę wersję.

Kim dziś czujesz się w pierwszej kolejności? Byłym piłkarzem, czy menedżerem, parlamentarzystą, biznesmenem? A może przyszłym kandydatem na prezesa PZPN?

- Rozumiem, że chcesz mnie namaścić do ostatniej z wymienionych ról, ale to nie jest odpowiedni moment. W pierwszej kolejności jestem agentem, doradcą piłkarzy. Na tym najbardziej się skupiam. Nigdy nie lubiłem słowa biznesmen, ale oczywiście pomagam zawodnikom również dobrze i mądrze inwestować. Bardzo bezpiecznie, tak, aby niepotrzebnie nie ryzykowali, bo to mogłoby negatywnie wpływać na rozwój ich karier. A to przecież żadna tajemnica, że dobry piłkarz najlepiej może zarobić na inwestycji w siebie i własną karierę.

Jako piłkarz miałeś menedżera?

- Bardziej pośredników przy poszczególnych transferach, osoby przypadkowe. To nie byli moi doradcy sensu stricto, na których zdaniu mogłem się opierać. Najczęściej musiałem polegać na sobie.

Byłeś trudnym piłkarzem, więc pewnie niezwykle ciężko byłoby komukolwiek doradzać akurat tobie.

- Byłem trudny na boisku, nawet na treningach ostro interweniowałem, bo nigdy nie lubiłem przegrywać. Owszem, potrafiłem też walczyć o swoje poza boiskiem. Już jako młodzieżowiec postawiłem na swoim, kiedy chciałem odejść z Orląt Łuków do Siarki Tarnobrzeg, która grała wówczas w drugiej lidze, czyli obecnie pierwszej, bo widziałem w tym kroku życiową szansę. Tymczasem działacze chcieli mnie za wszelką cenę zatrzymać. A skoro argumentacja była typu: nie, bo nie, to postawiłem ich pod ścianą. Powiedziałem, że jeśli mnie nie puszczą, skończę karierę. I nie będą mieli ani mnie, ani pieniędzy. I oczywiście na tym wygrałem.

Miałeś wzór agenta piłkarskiego?

- U podstaw mojej decyzji legło to, że chciałem zostać agentem innym od wszystkich tych, których spotkałem w czasie kariery piłkarskiej. I właśnie dlatego tak często w odniesieniu do tego co robię, używam słowa: doradca.

Fakt, że doradzasz Robertowi Lewandowskiemu stał się dla ciebie przepustką do wielkiego piłkarskiego świata? Karl-Heinz Rummenigge z Bayernu, Hans-Joachim Watzke z Borussii, Monchi z Sevillii, sir Alex Ferguson, Arsene Wenger. To wyjątki, czy dziś możesz jako partner pójść na lunch czy kolację z większością decyzyjnych osób w wielkim futbolu?

- Reprezentowanie interesów Roberta i nasza historia uwiarygodniło mnie w świecie wielkiego futbolu i stało się rekomendacją pod wiele adresów. Zawarłem mnóstwo znajomości, podróżowałem przez wiele lat po klubach, budowałem sieć kontaktów jako agent także innych zawodników, choć nie tak dobrych jak Robert, a nie tylko Lewego. Gdybym chciał, dziś mogę wejść wszędzie albo prawie wszędzie. Nie będę się jednak chwalił z kim jadałem obiady, bo to byłoby małostkowe i niepoważne, świadczyłoby o jakimś polskim kompleksie.

Kiedy Lewy przechodził z Pruszkowa do Poznania, powiedziałeś, że będzie lepszy od Zbigniewa Bońka. To od tamtego czasu datuje się wasz konflikt z obecnym prezesem PZPN?

- Nie, wówczas chodziło mi o zaakcentowanie sportowego potencjału Roberta, którego świadomie porównałem do najlepszego polskiego zawodnika ze starszej od mojej generacji. Z pewnością znacznie bardziej poróżniły nas niedokonane biznesy, które proponował Boniek. Kiedy Lewandowski przenosił się z Lecha do Borussii, Zibi dzwonił proponując deal z AS Roma, a już wcześniej chciał go wspólnie sprzedać do Włoch, między innymi do Genui. Później telefonował jeszcze raz, żeby Lewy z Dortmundu przeniósł się do Juventusu. Tyle że nie jako pośrednik Starej Damy, ale z pomysłem zaoferowania go w Turynie. Tymczasem Robert był już na takim etapie rozwoju, że proponowanie jego karty komukolwiek, jedynie obniżyłoby rynkową wartość i pozycję. Już wtedy wychodziłem z założenia, że nawet najwięksi musieliby przyjść do mnie, a nie na odwrót. Zresztą Juve już wcześniej zgłosiło się po Lewego. I o to chodziło. Gdybyśmy byli zainteresowani jego przeprowadzką do Serie A, nasza pozycja przetargowa w takiej sytuacji byłaby nieporównywalnie lepsza niż wówczas, gdybyśmy sami szukali kontaktu. Tyle że ten kierunek wtedy nie był dla nas interesujący.

Czy Cezary Kucharski powinien wystartować w wyborach na prezesa PZPN?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×