Leśnodorski o ochronie rodziny: To skomplikowane. Mam dzieci, powstał chaos

- "Ojciec Chrzestny" to najlepszy film w historii. Obejrzałem go kilkaset razy. Jeśli chodzi o płaszczyznę emocjonalną, to rzeczywiście klub funkcjonuje, jak społeczność włoska albo irlandzka w Nowym Jorku tamtych czasów - mówi Bogusław Leśnodorski

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Bogusław Leśnodorski / Na zdjęciu: Bogusław Leśnodorski

WP SportoweFakty: Jak ważny jest dla pana spokój?

Bogusław Leśnodorski: Bardzo ważny, ale nieosiągalny. Tu gdzie jestem, jest to niemożliwe.

Przecież to na własne życzenie.

- Teraz to już sam nie wiem. Doszło do takiego momentu, że nie wiem czy jestem panem swojego losu. Do Legii trafiłem na własne życzenie, a teraz dołączyło dużo ludzkich emocji. Ciężko się od tego odciąć, powiedzieć, że zabieram zabawki.

ZOBACZ WIDEO Łukasz Broź: Chcieliśmy wygrać

Przejmuje się pan innymi?

- A zna pan kogoś kto się nie przejmuje?

W korporacjach prezesi nie mają problemu, by zwolnić jednego dnia dwieście osób.

- A potem wracają do domu i chleją na umór, bo chcą o tym jak najszybciej zapomnieć.

Pan nie pije?

- W sytuacjach stresowych picie na dłuższą metę nie jest dobre. Lepiej napić się po osiągnięciu jakiegoś sukcesu, w dobrym humorze. A gdy musisz walczyć, pijąc sam osłabiasz się i zwiększasz szanse rywala, codzienności. Rano jest moralniak, że nie robisz wszystkiego, co mógłbyś, by wygrać. We mnie jest za duże poczucie obowiązku. Jedyną głupią rzeczą, jaką ostatnio robiłem, było palenie papierosów. Zawsze byłem wrogiem palenia, pierwszego papierosa zapaliłem dopiero dwa lata temu po sytuacji, kiedy UEFA wykluczyła nas po meczach z Celtikiem Glasgow za kilka minut gry nieuprawnionego zawodnika. To był szczyt głupoty.

Zrobił telewizję, to pomyślał, że zrobi też klub piłkarski. Wydaje mi się, że dotknął go grzech pychy. Nie chciałbym oceniać okresu, kiedy zarządzał klubem, bo nie było mnie wtedy w środku. Sportowo nie był to czas zbyt udany, ale nie było też dramatu. Mam szacunek do siwych włosów, wiele się nauczyłem, także na błędach, jakie Walter popełnił.

To gdzie pan ucieka?

- Po nikim normalnym problemy nie spływają same. Ja znam Legię, znam ludzi, ale silne są też relacje niespersonalizowane - z normalnymi kibicami, nieważne czy z "Żylety" czy z trybuny rodzinnej. Dla nich klub znaczy coś więcej, niż drużyna. Żeby złapać oddech uciekam w góry albo nad morze. Trzymam się różnych sportów, normalnie o 6-7 rano staram się biegać, albo jeździć na rowerze, żeby być fizycznie przygotowanym na codzienną walkę. Chociaż dbam głównie o to, by nie zrobić sobie krzywdy, bo znam takich, którzy ją sobie zrobili udając bohaterów. Teraz modny jest triathlon i nagle wiele osób po czterdziestce, które wcześniej nie uprawiały sportu, robi z siebie herosów. Fajnie, że się ruszają, ale moim zdaniem przekraczają niebezpieczne granice. Ja sport mam dla siebie, nie na pokaz, nie dla rywalizacji.

Podobno jest pan instruktorem narciarskim?

- Byłem już jako dziecko. Na nartach, dla własnej satysfakcji i poza zawodowstwem, sięgnąłem po wszystko, co było w moim zasięgu, chociaż nigdy się na nich nie ścigałem. Jeździłem off-road, lubiłem szybkość, dalej tam mam. Ostatnio się nawet odmroziłem, bo zapomniałem, że prędkość sprawa, że odczuwalna temperatura jest jeszcze niższa. Gogle przymarzły mi do twarzy, cztery dni wyglądałem jak debil, ale na szczęście medycyna poszła bardzo do przodu i po szybkiej interwencji można było doprowadzić mnie do porządku.

Za mało panu adrenaliny w klubie?

- Nie, ale narty są po prostu ze mną zgodne, nie wyzwalają dodatkowych emocji, a właśnie uspokajają. Nigdy nie bałem się gór. No, raz, ostatnio, kiedy w piękną pogodę w sylwestra poszliśmy na Giewont. Poślizgnąłem się, przewróciłem i już nie wstałem. Złapał mnie taki stres, że nie byłem już w stanie tego zrobić. Powiedziałem głośno, że więcej na żadną górę bez nart nie wchodzę.

Motocross też pana rozluźnia?

- Też. Pływam na skuterach wodnych, lubię też te śnieżne, jeżdżę rowerem, a to już akurat w polskich warunkach wyjątkowo ekstremalny sport. Oczywiście można sobie pojechać rowerem górskim do lasu, ale na kolarce przy 40 kilometrach na godzinie po szosie, albo powyżej 70 gdy zjeżdża się z górki, robi się naprawdę niebezpiecznie. Uwielbiam sport, zostałem na nim wychowany.

To znaczy?

- Chodziłem do szkoły sportowej, trenowałem pięciobój. Nie tak, jak dzisiaj, kiedy toczy się dyskusja czy dwa treningi dziennie dla dzieciaków to za dużo. My mieliśmy do czterech treningów dziennie, niekiedy nawet więcej. Spotykaliśmy się o 4.45 rano i jechaliśmy do Wojskowej Akademii Technicznej na basen. Ostatnie zajęcia mieliśmy o 19. Dookoła miałem zawodowców, takich jak mój przyjaciel Igor Warabida, siedmiokrotny medalista mistrzostw świata i uczestnik dwóch igrzysk olimpijskich, czy inni sportowcy trenujący na Fortach Bema. Do tego Mateusz Kusznierewicz czy Otylia Jędrzejczak, których znałem od dziecka - to całe moje pokolenie. Widziałem na czym polega poważne przygotowanie do zawodów, jakie trzeba mieć warunki i szybko dostrzegłem różnice między zawodowcem, a amatorem. Kiedy jako dziecko biłem swój rekord na kilometr osiągając wynik 2.58, a taki Warabida na luzie osiągał 2.38, zrozumiałem, że to nie dla mnie.

W liceum rodzice wysłali pana do Stanów Zjednoczonych, bo obawiali się, że nie ukończy pan szkoły w Polsce.

- Za dużo na nartach jeździłem w podstawówce i kiedy trafiłem do liceum rzeczywiście w normalnym trybie mógłbym mieć kłopoty z jego ukończeniem. W Stanach nart nie było, grałem za to w futbol.

I podobno dużo pan imprezował.

- To już raczej na studiach, kiedy ostatecznie dotarło do mnie, że nie będę sportowcem. Może gdybym urodził się w górach, zaczął grać w hokeja, miałbym coś przypięte do nóg, mógłbym osiągnąć jakiś sukces. A tak - robiłem rzeczy, które były fajne, ale na pewno nie dla mnie. Poza tym nie miałem specjalnie predyspozycji do treningu. Chodziłem na zajęcia, jednak wolałem rzeczy, które sprawiały mi przyjemność, a nie bieganie czy pływanie. W liceum ciężko było mi się odnaleźć, więc grałem we wszystkich reprezentacjach - nieważne czy w koszykówce czy w piłce ręcznej - i szło mi bardzo dobrze, jednak odbijało się to na nauce. Rodzice wysłali mnie do Stanów, żebym ochłonął. Uratowali mnie.

Przed czym?

- Przed życiem. Nie ćpałem, nie piłem, ale powiedziałbym, że byłem aktywny. W karty grałem na przykład.

Na pieniądze?

- Wszyscy grali na pieniądze. Ale żeby było śmiesznie - w karty zacząłem grać z mamą.

To prawda, że początkowo rodzice chcieli wysłać pana na wieś?

- Mama wysłała mnie do szkoły ojców pijarów, takiej z internatem, jednak do niej nie dotarłem. Cały proces decyzyjny już się zakończył, jednak w którymś momencie zwyciężył rozsądek i rodzice zrozumieli, że w moim przypadku to się nie uda. Trafiłem na wieś, ale amerykańską, do Kansas. Mieliśmy u siebie w miejscowości taką tablicę: 1571 mil do Nowego Jorku, 1571 mil do San Francisco. Taka prawdziwa wiocha, gdzie żarty o głupich Polakach były najśmieszniejsze, bo nikt nigdy Polaka na oczy nawet nie widział. Trzeba było sobie radzić, przeszedłem prawdziwą szkołę.

Nadal nie uczył się pan zbyt dobrze.

- To nie tak. W ogóle mało się "uczyłem", ale za to od dziecka czytałem bardzo dużo. Grałem w szachy, byłem dobry z matematyki - klasówki zdarzało mi się pisać na korytarzu, bo kiedy byłem w sali i kończyłem swoje zadania w kwadrans, to jeszcze dwie inne zrobiłem za kolegów. Wystawiali mnie na zewnątrz, miałem problemy. Ale rzeczywiście stopni genialnych nie miałem. Jeśli przyjdziesz w pierwszej klasie na chemię bez wykutych siedmiu wzorów, to jakbyś nie był inteligentny, sam ich nie wymyślisz.

Jak pan w końcu trafił na prawo na Uniwersytecie Warszawskim? Rodzinna presja? Wstawił się dziadek - profesor, autor prawniczych podręczników?

- Babcia mnie namówiła, żebym wrócił, a kiedy okazało się, że na tym kierunku nie ma prawie żadnych zajęć obowiązkowych, zrozumiałem, że to szkoła dla mnie. Znowu więc jeździłem na nartach i zacząłem pracować. Nie byłem bananową młodzieżą, utrzymywałem się od 17 roku życia. Po powrocie do Polski uczyłem angielskiego, grałem w piłkarzyki na pieniądze, uczestniczyłem w raczkujących wtedy programach międzynarodowych, spore zamieszanie robiliśmy też na giełdzie sprzętu narciarskiego. Chciałem być niezależny. Mój tata zawsze mi powtarzał, że wolność nie ma ceny. A przecież gdybym brał pieniądze od mamy, to byłbym od niej zależny.

Nie odpowiedział pan: nazwisko na studiach pomogło?

- Wręcz przeciwnie. Dwa razy nie zdałem egzaminów z książki, którą napisał dziadek i był to ciężki moment. Babcia się do mnie pół roku nie odzywała, na gwiazdkę dopiero przemówiła. Nie mogłem się przecisnąć przez prawnicze nazwisko, nic nie działało na ściemę. Presja rodziny była duża, chociaż rodziców, miałem, że tak powiem, normalnych.

To znaczy?

- Nie mieli nic wspólnego ze studiami prawniczymi. Mama była szefową redakcji "Szpilek", równocześnie pracowała też w "Teatrze". Tata wyłamał się jeszcze bardziej, bo był inżynierem, chociaż tak mentalnie - kaskaderem. Współzakładał pierwszą profesjonalną grupę kaskaderską w Polsce. Uwielbiał samochody, mama też. Zresztą moi rodzice poznali się przez poważne wypadki samochodowe. Trafili do szpitala w Konstancinie, pół roku mieszkali pokój w pokój i zaiskrzyło.

To co sprawiło, że ostatecznie został pan prawnikiem, skoro studia szły tak opornie?

- Dwa lata kompletnie ich nie czułem, na trzecim roku zakochałem się w prawie. Zaczęło mi się robić trochę wstyd. Pamiętam, że kiedy przychodziłem po wpis z prawa konstytucyjnego do auli, w której było tysiąc osób, a profesor przez mikrofon czytał: "O, pan Leśnodorski, ale pan obciachu narobił". To nie było zbyt miłe uczucie. Na szczęście kiedy pojawiły się przedmioty bardziej merytoryczne, zaczęło mi się podobać. Do końca studiów uczyłem się jak dziki.

Na kolejnej stronie Bogusław Leśnodorski mówi o bardzo drażliwym temacie, czyli o kibicach Legii Warszawa. Opowiada też o swoich relacjach ze "Staruchem". Szef Legii zaskoczył tym, co nieformalny przywódca kibiców zrobił dla klubów.

Kto dalej powinien rządzić Legią?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×