Leśnodorski o ochronie rodziny: To skomplikowane. Mam dzieci, powstał chaos

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk

I tak w wieku 22 lat założył pan własną kancelarię. Szybko.

- Lubiłem to robić i spotkałem sensownych ludzi. Przez 10 lat nie wychodziłem z biura, chyba że na imprezy, albo po to, żeby uprawiać sport. Nie miałem żadnych zobowiązań. Młody byłem, szybko się regenerowałem, a biznes mnie pochłaniał. Chcieliśmy się dobrze bawić, a okazało się, że mamy coraz więcej zleceń i popłynęliśmy.

To były dobre czasy czy byliście tak zdolni?

- Na początku lat dziewięćdziesiątych każdy, kto znał angielski, otwierał firmę prawniczą, my jednak startowaliśmy trochę później i nie załapaliśmy się na ten okres. Trzeba było sobie radzić samemu. Nie mieliśmy wsparcia, pleców, nigdy nie mieszaliśmy się w politykę. Wszyscy, którzy z nami pracowali, byli dobrzy. Z prawem jest jak z medycyną - ważny jest wizerunek, PR, ale koniec końców i tak liczy się to, co potrafisz. Ludzie muszą mieć do ciebie zaufanie, ten biznes polega na rekomendacjach, cała reszta to otoczka.

Kiedy poczuł pan, że jest bogaty?

- Nigdy nie poczułem, nie funkcjonuję w ten sposób. Nie myśli się w ten sposób. Nie gromadzi się pieniędzy, ale wpada w spiralę śmierci. Coraz więcej pracujesz, więcej zarabiasz i więcej wydajesz. Teraz, z perspektywy, patrzę na to, jak na kompletny absurd. Jak wszystko kupisz, to możesz mieć najwyżej kolejny dom, albo samochód. Fajnie, ale szczęścia nie daje.

Kibice oddali zgubę, a w zamian odzyskali zatrzymanych kolegów. Ale to chyba nie był pistolet, tak jak było w Wiedniu 10 lat temu. Tym razem chyba rzeczywiście chodziło tylko o pałki i kaski. Szef policji był pozytywnie zaskoczony.

No, ale pana kolekcja samochodów robi wrażenie.

- Już się zmniejszyła. Miałem kilkanaście aut, teraz zostały tylko te stare, do których mam słabość. Jakiś mercedes, jeep, ferrari. To był dobry biznes w pewnym momencie. Stare samochody były bardzo tanie, bo nie były jeszcze modne. Po wyremontowaniu bardzo zyskiwały na wartości, a po dziesięciu latach były poszukiwanym towarem na rynku. Nie była to więc działalność, na której się traciło. Od kiedy pracuję w Legii i znajdowałem ze trzy dni w roku, żeby się tymi samochodami nacieszyć, stwierdziłem, że to nie ma sensu i części się pozbyłem.

Pieniądze lubią ciszę, a pan zostając właścicielem Legii, wystawił się na widok publiczny.

- Nigdy kasa nie nakręcała mnie do działania. Mam kolegów, którzy mają motywację negatywną - wstają rano i zastanawiają się co zrobić, żeby nie stracić tego, co mają. A ja chcę mieć motywację pozytywną - tworzyć coś nowego. Kiedy prezesami Legii byli moi poprzednicy, nikt w mojej kancelarii nawet nie wiedział kim oni są, a ja uważałem, że klub jest własnością ludzi i powinien być na nich otwarty. Swoim podejściem zaraziłem wiele osób, kiedy trafiłem na Łazienkowską. Chociaż bywa trudno. Wszyscy ci, którzy nie są zainteresowani utrzymywaniem się z bycia celebrytą, wiedzą jak medialność Legii potrafi być uciążliwa.

Z czego pan żyje?

- Z rozpędu. Nie mam dużych potrzeb. Płacą mi pensję, wspólnicy mnie nie zostawili. Mam mieszkanie, samochód.

Wojna na Ukrainie bardzo pokrzyżowała rozwój pana kancelarii? Podobno byliście bardzo nastawieni na rynki wschodnie.

- Rzeczywiście na Ukrainie czy Białorusi mieliśmy jakieś biznesy i nawet zastanawialiśmy się nad otworzeniem tam biur, ale nie była to nasza główna gałąź. Kiedy przy naszym wejściu do Unii Europejskiej wszyscy pognali szukać rynku w Brukseli, doszedłem do wniosku, że nie możemy robić tego co wszyscy i spojrzeliśmy na wschód. Swoje zrobiliśmy, ale niespecjalnie ucierpieliśmy przez wydarzenia, które miały tam miejsce.

A jakieś przygotowanie do prowadzenia klubu piłkarskiego pan miał, że zajął pan to stanowisko, jako prezes-kibic?

- Całe życie zajmowałem się biznesem, zarządzałem kancelarią, w której pracowało ponad sto osób więc wiedziałem, co to znaczy duży organizm. Zawsze byłem blisko zarządzania, ukończyłem Advanced Management na IESE Business School, która niedawno została uznana przez "The Economist" jako jedna z najlepszych tego typu placówek na świecie. Siedziałem w radach nadzorczych wielu spółek, funduszy. Obserwowałem wielki biznes, a finanse zawsze były moim hobby. Tyle że to co innego umieć dodać dwa do dwóch, a co innego - prowadzić klub piłkarski. Szczególnie w tym pierwszym etapie prezesowania bardzo pomagał mi Maciek Wandzel, który wówczas wiedział w tym temacie więcej ode mnie. Klub do biznesu ma się nijak. Mam przekonanie graniczące z pewnością, że im więcej doświadczeń ktoś próbuje przenieść z normalnej korporacji do sportu, tym pewniejsza jest katastrofa.

Bo dochodzą emocje?

- Emocje, ludzie. Wszystko wygląda zupełnie inaczej. Świadczą o tym przykłady z historii - Bogusława Cupiała w Wiśle, Zbigniewa Drzymały z Groclinu czy Mariusza Waltera z Legii. W Manchesterze City też pompują niewyobrażalne pieniądze, a Ligi Mistrzów jeszcze nie wygrali.

A pan nie jest człowiekiem Waltera?

- Nie jestem. Jeśli już, to raczej Wojtka Kostrzewy. Trafiłem na Łazienkowską po przegranym sezonie, Walter później odszedł sam. Rok naszej współpracy był bardzo dobry, bardzo razem zrobiliśmy, wiele się nauczyłem. A kiedy w ITI podjęto decyzję, że zamykają biznes piłkarski, odbyłem kilka rozmów z Walterem. To bardzo silna osobowość. Mogę szczerze przyznać, że najwięcej wniosków wyciągnąłem właśnie z niepowodzeń poprzednich właścicieli.

Dlaczego jego pomysł na Legię nie wypalił?

- Zrobił telewizję, to pomyślał, że zrobi też klub piłkarski. Wydaje mi się, że dotknął go grzech pychy. Nie chciałbym oceniać okresu, kiedy zarządzał klubem, bo nie było mnie wtedy w środku. Sportowo nie był to czas zbyt udany, ale nie było też dramatu. Mam szacunek do siwych włosów, wiele się nauczyłem, także na błędach, jakie Walter popełnił. Czasami nawet lepiej jest wiedzieć, jak na pewno nie można robić, niż mieć pewność, że coś zadziała. Chociażby dzięki temu wszyscy już dziś wiedzą, że nie tędy droga i próba ponownego pójścia tą ścieżką musi się skończyć katastrofą.

Wprowadził pan trochę nowy sposób zarządzania - przez dialog. Wiele osób twierdziło, że szybko dostanie pan po głowie.

- I dostałem już kilka razy. Kiedy siedzisz z boku i dzieje się coś złego, to zwalniasz jakiegoś dyrektora, albo pełnomocnika i się niczym nie przejmujesz. Albo przynajmniej dobrze to udajesz. Nie bierzesz za nic odpowiedzialności. A właśnie odpowiedzialność jest największą ceną, jaką zapłaciłem za swoją politykę, ale nadal uważam, że nie ma innej drogi niż dialog. To mój sposób działania, nie mówię, że najlepszy dla każdego, ale najgorsze to wpaść w ramy i funkcjonować w otoczeniu na zasadach, które są zgodne z poprzednimi. Trzeba działać zgodnie ze swoim sumieniem.

Po tym, kiedy kibice Legii próbowali zaatakować kibiców Borussii Dortmund w czasie meczu Ligi Mistrzów postawiono pana z nimi w jednym rzędzie. "Leśnodorski: kibic-chuligan" - pisano.

- Mocną mam klatkę. Wziąłem na siebie.

Nie przeszkadza to panu? Nie psuje wizerunku?

- Znowu wracamy do odpowiedzialności. Wiem ile osób, w różnym wieku, różnej płci, z kompletnie innych środowisk łączy ten klub. Wiem, ile osób tu pracuje, ile osób inwestuje tu na co dzień emocje, chcąc lepszego jutra. I kiedy nagle jest źle, to musi być ktoś, kto ich nie zostawi, kto ustawi się w pierwszym szeregu. Oczywiście można byłoby zbudować strukturę klubu w ten sposób, by odpowiedzialnych było pięć innych osób, tylko nie ja. Ale to nie w moim stylu. Akurat z tego zdawałem sobie sprawę w stu procentach, zanim pojawiłem się w klubie.

O Legii kilka razy w roku jest głośno właśnie ze względu na chuliganów, albo problemy z UEFA.

- Na początku płaciliśmy cenę za niewiedzę. O wielu rzeczach nie mieliśmy pojęcia, wszyscy się dopiero uczyliśmy, a że byliśmy ambitni, to chcieliśmy wszystko na raz, jak najszybciej i jak najwięcej. Drogo nas to kosztowało. Przecież na początku nikt z nas nie ogarniał sprawy z banerami, jakie wywieszają kibice. Nie było pełnej jasności, jaka symbolika jest zakazana przez UEFA, zresztą UEFA też nie była do końca pewna swoich racji, też dopiero wypracowała standardy. O racach się nie wypowiem, bo uważam, że jest to problem nie do rozwiązania w sposób siłowy, o czym przekonały nas na przykład mistrzostwa Europy we Francji.

A może wszystko dzieje się, bo prezes przymyka oko? Bo ma pan za lekką rękę do kibiców?

- Nawiązuje pan do mitycznej twardej ręki Mariusza Waltera, który miał puste trybuny czy do setek innych klubów w Europie, gdzie na meczach pojawiają się race?

Wiem, że panu race się podobają.

- Pewnie dlatego przy każdej sprawie związanej z pirotechniką pojawia się zdjęcie jak trzymam racę na Starym Mieście…

To przymyka pan oko czy nie?

- Jak mam przymykać oko? Po prostu nie jestem idiotą i pewnych rzeczy się domyślam. Środowiska kibicowskie dość szybko uznały, że nie ma sensu stawiać mnie w niezręcznej sytuacji, że coś wiem, więc postanowiły mnie o niczym nie informować. A poza tym - przy dziesięciu tysiącach ludzi na trybunach nie ma możliwości wiedzieć, że ktoś założy koszulkę z głupim napisem, albo debilny szalik. A jak kibiców mam 30 tysięcy? Z racami jest tak, że nikt nie potrzebuje pomocy, by wnieść je na trybuny.

Ale przecież dzwonił pan do przywódców grup kibicowskich z pytaniem, jaki będzie transparent.

- Raz. Trzy lata temu przed meczem ze Steauą Bukareszt. Bałem się reakcji UEFA, która już zamknęła nam jedną trybunę, bałem się jeszcze większych problemów. Wiedziałem, że jak będzie przegięcie, nasza sytuacja jeszcze się pogorszy.

I jaką odpowiedź pan usłyszał?

- "Nie martw się. Będzie OK". Zrozumiałem, że dalej nie ma sensu pytać. Kibice ułożyli z kartonów wielkie serce z napisem "UEFA". A potem były race.

"Pan i Władca trybun" - podoba się panu takie określenie?

- 99,5 procenta kibiców na trybunach to osoby przewidywalne, ale i tak mam problem.

Jaki?

- Pół procenta to 150 osób.

Nie można ich zidentyfikować?

- Na każdym meczu jest trochę inny zestaw ludzi. Nasz stadion rocznie odwiedza ponad pół miliona kibiców, z czego największa część pojawia się raz-dwa razy na sezon. Nie panuję nad trybunami, to nierealne. Nie tędy droga. Legia zbiera cięgi za każdego, kto nosi jej szalik, a ci ludzie często nawet nie bywają na meczach. Jeśli chodzi o kontakt z kibicami to lepszy jest na wyjazdach, zwłaszcza w europejskich pucharach, bo to jest mniej więcej ta sama grupa. Wtedy można mówić o współpracy.

I wtedy jest, jak w Rzymie przed meczem z Lazio, kiedy włoska policja wydała aresztowanych kibiców Legii, bo ci zgodzili się oddać broń, którą zabrali policjantom?

- Nie byłem przy tym akurat, ale Włosi są normalni, sensowni. W Rzymie czy Neapolu miejscowe władze były zaskoczone pozytywnie naszymi kibicami, bo na co dzień mają gorzej. Przed meczem z Lazio rzeczywiście były jakieś przepychanki.

No nie. Była wymiana jeńców. Dla policjanta stracić broń, to jak stracić etat.

- Szef policji był bardzo zadowolony. Śmiał się, że ktoś z karabinierów musiał się przewrócić i pogubić kaski i pałki, ci policjanci chyba są lepsi od karabinierów i mają z niej ubaw. Kibice oddali zgubę, a w zamian odzyskali zatrzymanych kolegów. Ale to chyba nie był pistolet, tak jak było w Wiedniu 10 lat temu. Tym razem chyba rzeczywiście chodziło tylko o pałki i kaski. Szef policji był pozytywnie zaskoczony.

Często pan idzie na ustępstwa względem kibiców?

- Nigdy nie szedłem.

Jakieś darmowe bilety za spokój?

- Takie rzeczy nie działają. Nie wiem, jak w innych klubach, ale u nas nie. Postawię tezę, że się nie da.

Ile grup kibicowskich działa na stadionie?

- Nie wiem. Wystarczy policzyć flagi.

17?

- Raczej ze 30, każdy fanklub jest przecież grupą….

Bądźmy poważni. Nie pytam o fanklub uczniów z Wąbrzeźna, tylko o takich, z których zdaniem warto się liczyć? Czuje się pan przez nich akceptowany?

- Nie wiem czy to odpowiednie słowo. Zaangażowanych kibiców mam nie tylko na "Żylecie", ale też na trybunie rodzinnej czy Wschodniej. Wydaje mi się, że mamy dobre kontakty, rozmawiamy. Nie ma linii: klub przeciwko kibicom. Przecież nam zależy na tym samym.

Dlatego wyciągnął pan rękę do Piotra Staruchowicza. "Staruch" prowadził doping na Legii jeszcze zanim pojawił się pan w klubie, później miał problemy z prawem…

- Nie wyciągnąłem ręki, tylko go poznałem. Zaczęliśmy rozmawiać, mega fajny gość. Zaraz będzie się pan pytał czy robi mi tatuaże… Niech pan da spokój, bo tatuaże to dość prywatna sprawa i jak będę miał chwilę wolnego, to zrobię sobie kolejny.

Też u "Starucha"?

- Na to pytanie nie odpowiem wprost. Wiadomo, że Piotrek robi świetne tatuaże, wiele osób z Legii, także zawodników, robi je u niego, ale teraz to pewnie trzeba czekać z pół roku. Mam jednak ciekawszy temat: "Staruch" zaprojektował dla nas "Misia Kazka", klubową maskotkę. Uprzedzę pana kolejne pytanie: zrobił to za darmo.

Na kolejnej stronie Bogusław Leśnodorski zdradził, że podczas meczu ze Sportingiem w klubie zadzwonił telefon, że na stadionie jest bomba. Trzeba było wtedy szybko podjąć decyzję. Szef Legii wyjaśnia też, dlaczego chronią go byli pracownicy CBŚ.

Kto dalej powinien rządzić Legią?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×