Święto normalności - 41 tysięcy kibiców na trybunach w Auckland. Jak Nowa Zelandia ograła koronawirusa?

Koronawirus zniknął z kraju na długie 24 dni. Premier Jacinda Ardern oficjalnie ogłosiła zwycięstwo nad chorobą i powrót do normalności, a spragnieni sportu kibice świętowali tę wygraną na meczach rugby. Jak Nowej Zelandii udało się ograć COVID-19?

Grzegorz Wojnarowski
Grzegorz Wojnarowski
mecz Auckland Blues z Wellington Hurricanes Getty Images / Dave Rowland / Na zdjęciu: mecz Auckland Blues z Wellington Hurricanes
- Jesteśmy teraz bezpieczniejsi i silniejsi, jednak wciąż nie ma łatwej drogi, żeby wrócić do życia sprzed pandemii. Nasza determinacja i odpowiedzialność z ostatnich tygodni zostaną przekute w odbudowę ekonomiczną. Robota nie jest jeszcze skończona, ale nie da się zaprzeczyć, że to punkt zwrotny. Dziękuję, Nowa Zelandio! - powiedziała 9 czerwca premier Jacinda Ardern. I zniosła wszystkie wewnątrzkrajowe obostrzenia.
Z szeregu surowych przepisów zostało już tylko dziesięć "złotych reguł":

1. Jeśli jesteś chory, zostań w domu.
2. Jeśli masz objawy przeziębienia lub grypy, zrób test.
3. Myj ręce, myj ręce, myj ręce.
4. Kichaj i kaszl zasłaniając twarz łokciem i regularnie dezynfekuj współdzielone powierzchnie.
5. Jeśli służby medyczne nakazują ci poddanie się izolacji, musisz się jej poddać natychmiast.
6. Jeśli obawiasz się o swoje zdrowie lub masz problemy zdrowotne, skontaktuj się ze swoim lekarzem.
7. Zapamiętuj gdzie byłeś oraz z kim się widziałeś, aby w razie potrzeby można było to wykorzystać.
8. Firmy powinny pomagać w realizacji siódmej reguły poprzez stosowanie kodów QR.
9. Bądź czujny
10. Bądź uprzejmy dla innych i dla siebie.

20 tysięcy w Dunedin, 41 w Auckland

Efekt przywrócenia normalności? Rekordowa liczba widzów na meczach rugby w ostatni weekend. W sobotę spotkanie Otago Highlanders z Waikato Chiefs z trybun stadionu Forsyth Barr w Dunedin oglądało prawie 20 tysięcy osób. - Na to czekaliśmy - skandowali w czasie meczu fani, którzy dopingowali tak, jakby przez ostatnie trzy miesiące zbierali siły tylko w tym celu.

Dzień później kumulowana tygodniami tęsknota za normalnością była jeszcze bardziej widoczna w 1,5-milionowym Auckland. Na mecz Auckland Blues z Wellington Hurricanes bilety wyprzedano kilka godzin przed pierwszym gwizdkiem. Na stadion Eden Park przyszło aż 41 tysięcy kibiców! Tylu ludzi nie pojawiło się tam na ligowym meczu rugby od 15 lat.

"Widownia zobaczyła fantastyczny mecz, w którym obie drużyny zademonstrowały zaangażowanie i duże umiejętności. Więcej, niż można się było po nich spodziewać po trzech miesiącach od ostatniego spotkania" - napisała w swojej relacji agencja Associated Press.

- Chciałbym podziękować wszystkim, którzy się pojawili. Wiem, że mamy za sobą trudny czas i kiedy teraz gramy mecz ligowy przy takiej publice, jest to coś wyjątkowego - powiedział kapitan Blues Patrick Tuipulotu. Jego drużyna wygrała 30-20, ale powody do radości mieli nie tylko kibice z Auckland.
Beauden Barrett z kibicami po meczu Blues - Hurricanes w Auckland (fot. Getty Images) Beauden Barrett z kibicami po meczu Blues - Hurricanes w Auckland (fot. Getty Images)
Po ostatnim gwizdku wielu fanów pojawiło się na murawie, fetowało zawodników, ustawiało się w kolejkach po zdjęcia i autografy. A ci byli wyjątkowo cierpliwi. Nawet Beauden Barrett - nowa gwiazda Blues, a jeszcze do niedawna gracz Hurricanes - do którego kolejki były najdłuższe. Rozdawał autografy z tak szerokim uśmiechem na twarzy, że trudno ocenić, kto miał większą frajdę - on, czy młodzi kibice, którzy go oblegli.

Mecze ligi Super Rugby przejdą do historii sportu jako pierwsze, które w dobie pandemii COVID-19 zostały rozegrane przy pełnych trybunach. To nie było zwykłe sportowe widowisko, a celebracja zwycięstwa całej Nowej Zelandii nad niewidzialnym wrogiem.

Jak ograli koronawirusa?

Kluczem do wygranej był, tu nie ma niespodzianki, lockdown. W swojej ostatecznej formie sprawił, że 5-milionowa Nowa Zelandia zmieniła się w kraj niemal całkowicie uśpiony. W marcu najpierw zamknęła się całkowicie na przybyszów z zewnątrz. Potem obywatelom zalecono siedzieć w domach, zakazano zbierania się w grupy oraz podróżowania. Zamknięto wszystkie miejsca publiczne, stanęła gospodarka. Otwarte pozostały tylko szpitale, apteki, sklepy z żywnością oraz stacje benzynowe.

Na początku epidemii nowozelandzkie władze podzieliły stan zagrożenia na cztery poziomy. Wymienione restrykcje obowiązywały na poziomie czwartym - najwyższym. Wprowadzono go bardzo szybko, bo już od 25 marca, gdy liczba zachorowań w całym kraju wynosiła niewiele ponad 200. - We Włoszech też w pewnym momencie chorych było mało - argumentowała wtedy Ardern.
Kibice przed stadionem Eden Park w Auckland czekają na mecz Blues - Hurricanes (fot. Getty Images) Kibice przed stadionem Eden Park w Auckland czekają na mecz Blues - Hurricanes (fot. Getty Images)
W kolejnych tygodniach przetestowano tysiące obywateli, ale wykryto niewiele nowych przypadków. I dlatego 13 maja Nowa Zelandia mogła przeskoczyć z czwartego poziomu zagrożenia na drugi. To oznaczało możliwość gromadzenia się w grupach do 100 osób, ponowne otwarcie sklepów czy szkół, koniec ograniczeń w podróżowaniu, powrót wydarzeń sportowych z ograniczonym udziałem publiczności.

Mimo łagodniejszych przepisów nowych przypadków wciąż nie było. Ostatni hospitalizowany nowozelandzki pacjent wyzdrowiał pod koniec maja. Po 40 tysiącach negatywnych testów i 17 dniach bez ani jednego nowego przypadku Ardern uznała, że już dość czekania. Z szerokim uśmiechem na twarzy ogłosiła Nową Zelandię pierwszym krajem na świecie, który pokonał koronawirusa.

Słuchali swojej premier

Ardern mogła tak postąpić nie tylko dlatego, że wcześniej w porę wprowadzono restrykcje, a państwowa administracja działała szybko i sprawnie, choćby wykonując dużo testów - do tej pory przetestowano ponad 260 tysięcy osób. Zabandażowanie głowy jeszcze przed nabiciem sobie guza było bardzo ważne, ale chyba jeszcze ważniejsza była postawa obywateli.

Nowozelandczycy okazali się bardzo odpowiedzialni i posłusznie wypełniali polecania rządzących. Dane z Google'a pokazują, że w czasie obowiązywania czwartego poziomu zagrożenia ich aktywność w pewnych kategoriach była niższa od poziomu bazowego aż o 90 procent. Nie skarżyli się, nie protestowali, przestrzegali reguł. Zostali w domach.
Kibice Auckland Blues w czasie meczu z Wellington Hurricanes (fot. Getty Images) Kibice Auckland Blues w czasie meczu z Wellington Hurricanes (fot. Getty Images)
Oczywiście zdarzały się wyjątki, ale ci, którzy chcieli się wyróżnić, musieli się liczyć z surowymi karami. 39-letni Raymond Gary Coombs, właśnie został skazany przez sąd w Christchurch na 16 miesięcy pozbawienia wolności i 750 dolarów nowozelandzkich grzywny (około 1900 złotych) za to, że na przełomie marca i kwietnia najpierw nagrał na Facebooka wideo, w którym twierdzi, że ma koronawirusa, a potem sfilmował jak kaszle i kicha na klientów supermarketu. Z Coombsem, który oczywiście nie był zarażony, nie patyczkował się zarówno wymiar sprawiedliwości, jak i premier Ardern, która nazwała go idiotą.

Dymisja za spacer po plaży

Duże znaczenie dla posłuchu Nowozelandczyków wobec rządowych instrukcji miało ich zaufanie do osób na wysokich stanowiskach. Przede wszystkim do swojej młodej, zaledwie 39-letniej premier, matki 2-letniej dziewczynki, córki policjanta i pracownicy szkolnej stołówki. Życiowej partnerki Clarke'a Gayforda, autora popularnego wędkarskiego programu telewizyjnego "Fish of the day". I liderki nowozelandzkiej partii pracy.

Ardern była i jest chwalona za bardzo sprawną komunikację w czasie pandemii. Specjaliści mówią, że po tym, jak przeprowadzała kraj przez zamachy na meczety w Christchurch (marzec 2019) oraz przez tragiczną śmierć 21 osób w wyniku erupcji wulkanu na White Island (grudzień 2019) w komunikacji kryzysowej ma tytuł naukowy i może jej uczyć o wiele bardziej doświadczone głowy państw. Tak jak właściwego rozumienia równości wszystkich obywateli wobec przepisów - gdy w czasie całkowitego lockdownu minister zdrowia wybrał się z rodziną na krótką wycieczkę na plażę 20 kilometrów od swojego domu, był o krok od dymisji. - Spodziewałam się więcej. I Nowa Zelandia też - powiedziała o ministrze Davidzie Clarku. I dodała, że gdyby kraj nie był w środku walki z wirusem, Clark straciłby stanowisko.
Premier Nowej Zelandii Jacinda Ardern (fot. Getty Images) Premier Nowej Zelandii Jacinda Ardern (fot. Getty Images)
Bez dobrej woli i posłuszeństwa obywateli pani premier niewiele by jednak zdziałała. Ardern ma to szczęście, że Nowozelandczycy jej wierzą i słuchają jej, choć dla wielu z nich problemy jeszcze się nie skończyły. Choćby dla co ósmego obywatela zatrudnionego w turystyce.

Bezrobocie, które przed pandemią wynosiło 4 procent, może wzrosnąć do ponad 10 procent. Pracę straciły m.in. setki osób zatrudnionych w liniach lotniczych Air New Zealand. Państwo pomaga i obiecuje, że zrobi co w jego mocy, żeby wyciągnąć gospodarkę z trudnej sytuacji. Są ulgi podatkowe, wielomilionowe pakiety wsparcia dla małego i średniego biznesu. Tarcze antykryzysowe wystarczająco wytrzymałe, by ludzie spokojnie czekali na lepsze czasy.

Granice wciąż są zamknięte

Do momentu ogłoszenia triumfu nad chorobą Nowa Zelandia oddała wirusowi zaledwie 21 swoich obywateli (przy niewiele ponad 1500 zachorowań). Czy jej zwycięstwo jest całkowite? Nie. Na terenie kraju żyje się już normalnie, można iść na koncert, siedzieć w zatłoczonym barze czy kibicować ukochanej drużynie rugby w 40-tysięcznym tłumie. Co innego przekraczanie granic - tu restrykcje są wciąż aktualne. Wpuszcza się tylko obywateli Nowej Zelandii oraz osoby wykonujące "kluczowe zawody", poddając ich testom i dwutygodniowej kwarantannie. I wygląda na to, że te przepisy będą obowiązywać jeszcze długo.

Koniec wspaniałej passy

A to dlatego, że w poniedziałek bezprecedensowa w skali świata passa, 24 dni bez nowych zarażeń, została przerwana. Było to efektem złagodzenia przepisów dotyczących osób wracających z zagranicy. COVID-19 z powrotem przywiozły do kraju dwie kobiety, które 7 czerwca wróciły przez australijskie Brisbane z Wielkiej Brytanii. Nie poddano ich pełnej kwarantannie, stosując tak zwane "współczujące odstępstwa" ("compassionate exemptions").

Kobiety dostały zgodę na opuszczenie hotelu w Auckland, w którym przebywały w izolacji, by mogły pojechać do Wellington i dołączyć do rodziny jednej z nich, pogrążonej w żałobie po śmierci rodzica. Zanim wyruszyły w podróż uzgodniły z władzami jej plan, ale nie zostały poddane testom na COVID-19 (zgodnie z obowiązującymi jeszcze kilka dni temu procedurami badanie przeprowadza się dopiero 12. dnia izolacji). Przeszły je dopiero 15 czerwca w Wellington. Wyniki były pozytywne.

Rząd natychmiast wycofał się z zasady "współczującego odstępstwa" do odwołania. By uspokoić społeczeństwo poinformował, że kobiety podróżowały prywatnym autem, unikały miejsc publicznych i od opuszczenia hotelu w Auckland miały kontakt tylko z jednym członkiem rodziny, który również został poddany testowi. Teraz przebywają w izolacji w miejscowości Hutt Valley, stosują się do wszelkich zaleceń rządu i bardzo się starają, by nikogo nie zarazić.

"To się nie może powtórzyć"

Jak na mistrzynię komunikacji przystało, jeszcze tego samego dnia premier Ardern w opublikowanym na Facebooku nagraniu poinformowała, że przerwanie wspaniałej passy i nowe przypadki COVID-19 w Nowej Zelandii były rzeczą spodziewaną. Jednak okoliczności, w jakich zostały wykryte, są nie do zaakceptowania. Dodała, że rząd pochodzi do sprawy niesamowicie poważnie i że taka sytuacja nie może się powtórzyć. Żeby upewnić się, że tak będzie, nakazała namierzyć i przebadać 320 osób, z którymi zarażone mogły mieć kontakt w czasie lotu z Brisbane oraz w hotelu w Auckland. Wysłała też jednego ze swoich najbardziej zaufanych ludzi w armii - komandora sił powietrznych Darryna Webba, na inspekcję kontroli granicznych.

O powrocie restrykcji, przejściu na wyższy stopień zagrożenia epidemiologicznego czy o ponownym zamykaniu stadionów nikt nie mówi. Władze zanotowały wpadkę, ale sytuacja jest pod kontrolą. Kolejne przypadki, które na pewno w Nowej Zelandii się pojawią, będą pod kontrolą jeszcze bardziej.
Kibice po meczu Auckland Blues - Wellington Hurricanes, który obejrzało z trybun 41 tysięcy kibiców (fot. Getty Images) Kibice po meczu Auckland Blues - Wellington Hurricanes, który obejrzało z trybun 41 tysięcy kibiców (fot. Getty Images)
W weekend znów pójdą na mecz

Dwa nowe zachorowania na koronawirusa w ciągu miesiąca to za mało, by znów wszystko zamykać. Nowozelandczycy pokazali już rządzącym, że można im zaufać i zasługują na nagrodę. Dlatego w kolejny weekend wielu z nich znowu będzie mogło iść na stadion, żeby w wielotysięcznym tłumie oglądać mecz ukochanego rugby. W sobotę Waikato Chiefs zagrają u siebie z Auckland Blues, w niedzielę Wellington Hurricanes zmierzą się z Christchurch Crusaders. Stadion Chiefs w Hamilton może pomieścić ponad 26 tysięcy widzów, ten w Wellington prawie 35 tysięcy.

Poza granice swoich wysp, mimo wygranej z wirusem, na razie nie mogą podróżować swobodnie, ale ten rodzaj izolacji są w stanie znieść bez problemów. Choćby dlatego, że swój kraj uważają za wyjątkowo piękny. Dowodem jest dowcip, który między sobą opowiadają: W Nowej Zelandii pewien człowiek spotkał pana Boga. - Panie, co robisz w Aotearoa (maoryska nazwa kraju - przyp. WP SportoweFakty)? - pyta Stwórcę. Bóg odpowiada: - Jak to co? Pracuję z domu, brachu!

Czytaj także:
Koronawirus. Argentyna walczy z pandemią i kryzysem. Gaston Acosta: zmartwieniem jest to, jak przetrwać
Powrót La Liga. Mamy głos z Hiszpanii. "Podejrzliwość ustępuje miejsca radości"

ZOBACZ WIDEO: PKO Ekstraklasa. Czy kibice powinni wrócić na stadiony? Profesor Simon stawia warunki, przy których to bezpieczne
Czy Nowozelandczycy postąpili słusznie, znosząc wszystkie obostrzenia i zezwalając na mecze z udziałem kibiców?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×