Świąteczne odśnieżanie wydarzeń roku: Polski finał Pucharu Challenge

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Miniony rok w europejskich pucharach był niezwykle udany dla przedstawicieli siatkarskiej PlusLigi. Znalazło to swoje szczególne odzwierciedlenie w Pucharze Challenge.

Konia z rzędem temu, kto przewidziałby, że w finale spotkają się Tytan AZS Częstochowa i AZS Politechnika Warszawska, które przecież nie są potentatami w PlusLidze i nie odgrywają w niej czołowej roli. Częstochowianie swoją przygodę z europejskimi pucharami w sezonie 2011/2012 rozpoczęli pierwotnie od Pucharu CEV, gdzie jednak szybko musieli uznać wyższość tureckiego Halkbanku Ankara. Na pocieszenie i swoiste otarcie łez pozostała im gra w najniższym rangą Pucharze Challenge, który wiele klubów traktuje wyraźnie po macoszemu. Częstochowianie konsekwentnie kroczyli jednak do wielkiego finału, przemierzając przy tym tysiące kilometrów. W pierwszej kolejności w 1/16 finału ekipę Marka Kardosa czekała daleka i zarazem egzotyczna wyprawa na portugalskie Azory, gdzie Akademicy zmierzyli się z najlepszym zespołem w Portugalii, Fonte Bastardo Azores. Gracze z Półwyspu Iberyjskiego nie okazali się "chłopcem do bicia" i potrafili wygrać chociażby pierwszy set rewanżowego spotkania w Częstochowie. W przekroju całego dwumeczu lepsi byli jednak biało-zieloni. Schody dla Tytana AZS rozpoczęły się w kolejnej rundzie, gdzie zespół zmierzył się z hiszpańską Unicają Almeria. Rywalizacja z zespołem z Andaluzji okazała się drogą przez mękę dla ekipy Marka Kardosa, choć po pierwszym spotkaniu wygranym w hali Polonia 3:1, wszystkie argumenty w ręku mieli właśnie częstochowianie. W Hiszpanii losy dwumeczu odwróciły się diametralnie i awans zaczynał się częstochowianom wymykać z rąk. Unicaja, w której pierwsze skrzypce grali atakujący reprezentacji Hiszpanii Iban Perez i amerykański przyjmujący Jeffrey Menzel, doprowadziła do "złotego seta" i nie zamierzała spuszczać z tonu. W decydującej partii hiszpański zespół długo wyraźnie prowadził, ale wówczas ciężar gry na swoje barki wzięli doświadczeni Dawid Murek i Krzysztof Gierczyński. Akademicy odrobili straty i wydarli wręcz rywalom awans z rąk. Podobnie wyglądał dwumecz z francuskim Rennes Volley 35, późniejszym zdobywcą Pucharu Francji. Na własnym parkiecie częstochowianie odnieśli dość przekonywujące zwycięstwo 3:1, ale w rewanżu w Rennes o awansie do grona półfinalistów decydował ponownie "złoty set". Tym razem Akademicy oszczędzili kibicom horroru i dość szybko przejęli inicjatywę. Prowadzili już 7:3, ale gracze ze stolicy Bretanii odrobili nieco straty. Ostatnie słowo należało jednak do częstochowian, których do półfinału wprowadził kapitan Dawid Murek. Ostatnią przeszkodą w drodze do finału był belgijski zespół Prefaxis Menen. Zespół prowadzony przez trenera Alaina Dardenne przysporzył nieco problemów częstochowianom, którzy jednak w Belgii dopełnili formalności i za sprawą wygranej 3:1 uzyskali przepustkę do gry w wielkim finale. Analogicznie do częstochowian przez kolejne rundy skutecznie przebrnęli debiutujący na europejskiej arenie siatkarze warszawskiej Politechniki. Inżynierowie mieli jednak znacznie bardziej skomplikowaną drogę i swój udział w Pucharze Challenge rozpoczęli już od 1/32, gdzie spotkali się z Metalurgiem Żłobin. Potem rozprawili się z chorwacką Mladostią Marina Kastela, a prawdziwym sprawdzianem i weryfikacją możliwości zespołu Radosława Panasa był dwumecz z rosyjskim potentatem, Dynamem Krasnodar. Nikt nie dawał warszawianom cienia złudzeń i szans na pokonanie Dynama. Potwierdził to pierwszy pojedynek w Rosji zakończony wygraną gospodarzy 3:0. W stolicy stał się jednak cud i to Politechnika mogła cieszyć się z awansu do kolejnej rundy! Warszawianie przegrali co prawda pierwszą partię 18:25, ale potem pokazali rywalom miejsce w szeregu. Kolejne trzy odsłony Politechnika wygrała 25:22, 25:15 i 29:27 i swój koncert kontynuowała także w "złotym secie". Warszawianie zmietli wręcz rywala 15:7 i sensacyjnie zameldowali się w ćwierćfinale rozgrywek. - Od razu po ostatnim gwizdku w Rosji wziąłem chłopaków do szatni i powiedziałem, że mamy za tydzień rewanż, mamy złotego seta i gramy u siebie. Nie jest to jakiś wielki przeciwnik, jakiego nie można pokonać. Z drugiej strony jest tutaj Krzysiek Wierzbowski, który pamięta mecz w Częstochowie z Iskrą Odincowo i poprosiłem, żeby potwierdził chłopakom, że można, że da się pokonać rosyjską drużynę. I tak się stało, chłopcy szybko się podnieśli, widać było w nich taką sportową złość, która ujawniła się od razu po meczu w Krasnodarze. Cieszę się bardzo, bo pojawiła się szansa na to, żeby przejść jeszcze jeden szczebelek dalej - cieszył się wówczas szkoleniowiec, Radosław Panas, którego znakiem firmowym stało się eliminowanie drużyn ze wschodu w europejskich pucharach.

Radosław Panas ma patent na drużyny zza naszej wschodniej granicy
Radosław Panas ma patent na drużyny zza naszej wschodniej granicy

Podobny, wschodni kierunek warszawianie zmuszeni byli obrać w ćwierćfinale, gdzie na ich drodze stanął, tym razem ukraiński, Lokomotiw Charków. W pierwszym meczu rozegranym w Warszawie Panas nie mógł skorzystać z usług kontuzjowanych Grzegorza Szymańskiego i Patricka Steuerwalda. To nie przeszkodziło jednak Politechnice. Brak Szymańskiego znakomicie zrekompensował Paweł Mikołajczak, a klasą samą dla siebie byli przyjmujący Wojciech Żaliński i Krzysztof Wierzbowski. W obronie szalał za to Damian Wojtaszek. To wszystko zaprocentowało i po wygranej 3:1 Inżynierowie w komfortowej sytuacji udali się do Charkowa. Tam jednak przedstawiciel PlusLigi przeżywał spore katusze i wystawił na szwank nerwy swoich kibiców. Dwie pierwsze partie wygrali bowiem gracze z Ukrainy i sytuacja zaczęła wymykać się warszawianom spod kontroli. Politechnika po raz kolejny potrafiła jednak dojść do głosu i zmienić obraz spotkania, triumfując w trzech kolejnych setach. W wyrównanym "złotym secie" również wygrała 16:14 i od wielkiego finału dzieliły ją już zaledwie dwa spotkania. Stołeczny zespół zasłynął w ciągu całej swej przygody z Pucharem Challenge niezwykłymi horrorami z "happy-endem", które fundował kibicom. Nie inaczej było w fazie półfinałowej. Z rumuńskim Tomisem Constanta obyło się co prawda bez "złotego seta", ale emocji nie zabrakło. Szczególnie w Rumunii, gdzie Inżynierowie przegrywali w setach 1:2 i znów wyszli obronną ręką z opresji. W rewanżu u siebie warszawianie postawili kropkę nad "i" i zwyciężając 3:1 polski finał stał się faktem. [nextpage] Finałowy dwumecz na długo zapadnie w pamięci kibiców i to co najmniej z kilku względów. Jeszcze przed jego rozpoczęciem walki obie ekipy próbowały uzyskać psychologiczną przewagę, a warszawianie nawiązywali do spotkania ligowego w Częstochowie, gdzie przegrywali 0:2 w setach i 18:24 w trzeciej odsłonie, a po fenomenalnej serii zagrywek Pawła Mikołajczaka nie tylko wygrali trzecią partię, ale i całe spotkanie. - Tytan AZS to przeciwnik bardzo dobrze nam znany, który prezentuje podobny do naszego poziom sportowy. W tym roku już dwukrotnie wygraliśmy z częstochowianami i myślę, że przed finałem będziemy mieli nad nimi psychiczną przewagę - wspominał środkowy stołecznej ekipy, Maciej Zajder.

Zagrywki Pawła Mikołajczaka śniły się po nocach częstochowianom
Zagrywki Pawła Mikołajczaka śniły się po nocach częstochowianom

W kluczowym momencie kompleks warszawian przełamał jednak zespół Marka Kardosa. W Arenie Ursynów, gdzie rozgrywany był pierwszy akt wielkiego finału, częstochowianie zwyciężyli 3:1. Wyróżniającą się postacią wśród Akademików był weteran Dawid Murek, który w stykowych i newralgicznych momentach brał na siebie ciężar odpowiedzialności. Spotkanie było bardzo wyrównane i spośród czterech rozegranych setów aż dwa kończyły się na przewagi. Na uwagę zasługuje sytuacja z trzeciego seta, gdy częstochowianom przypomniały się demony ze wspomnianego wcześniej meczu ligowego. W polu zagrywki ponownie pojawił się Paweł Mikołajczak i za sprawą jego serwisów siedmiopunktowa przewaga gości szybko stopniała. Akademicy utrzymali jednak nerwy na wodzy, wygrali emocjonującą końcówkę, a w czwartej odsłonie byli już poza zasięgiem. To, co najlepsze i najbardziej emocjonujące w finałowym dwumeczu miało dopiero nadejść. Mecz w Częstochowie przejdzie do historii, choć nic nie wskazywało, że zakończy się w taki sposób. Pierwszy set toczył się pod dyktando częstochowian, którzy gładko triumfowali 25:14. Druga partia również na korzyść miejscowych 25:22 i siatkarze Marka Kardosa niemalże witali się już z gąską. Wówczas stało się coś, co na dobrą sprawę trudno racjonalnie wytłumaczyć.

Po raz kolejny na europejskim szlaku do walki zerwali się gracze Politechniki. Ich pogoń była niezwykle skuteczna. Goście, ku zdziwieniu kibiców, którzy po brzegi wypełnili zasłużoną halę Polonia, zdominowali gospodarzy i wygrali kolejne trzy sety. Tym samym o tym, kto wzniesie do góry okazały Puchar Challenge miał decydować znów "złoty set". Zupełnie rozbici częstochowianie nie potrafili się podnieść. Po autowych atakach i blokach na Michale Kamińskim Inżynierowie prowadzili już 6:0! Wówczas o przerwę poprosił Marek Kardos. Akademicy byli na deskach i nic nie wskazywało na to, żeby mieli się z nich podnieść. A jednak! Kilka skutecznych obron, wykorzystane kontrataki i może szczególnie - nieskuteczność, którą zaczęli razić gracze z Warszawy sprawiła, że częstochowianie zaczęli gonić rywali. Warszawianie mieli jednak jeszcze w zanadrzu trzy punkty przewagi, a przy stanie 13:10 bardzo kontrowersyjną decyzję podjęli arbitrzy, którzy po ataku Ardo Kreeka pokazali aut, choć piłka trafiła w pole. To zemściło się na Politechnice. Kilka minut później kontuzji doznał bardzo dobrze spisujący się libero, Damian Wojtaszek, co okazało się ostatecznym gwoździem do trumny przyjezdnych. W walce na przewagi sytuacja zmieniała się niczym w kalejdoskopie, ale to częstochowianie potrafili przypieczętować zwycięstwo. Dwa skuteczne bloki na Grzegorzu Szymańskim zakończyły spotkanie i to gospodarze mogli dopisać do swojego dorobku zdobycie europejskiego trofeum!

Damian Wojtaszek był największym pechowcem finałowego spotkania w Częstochowie
Damian Wojtaszek był największym pechowcem finałowego spotkania w Częstochowie

- Hitchcock by się nie powstydził tworząc scenariusz do tego meczu. To było bardzo ciężkie spotkanie. Wiedzieliśmy, że drużyna przeciwna jest bardzo dobra i potrafi walczyć, i udowodnili to. Wygrali z nami 3:2 w meczu regularnym, a w secie złotym prowadzili już 6:0. Na szczęście udało nam się to wygrać i mamy puchar - nie ukrywał radości środkowy częstochowskiej ekipy, Wojciech Sobala. - To jest mój debiut w europejskich pucharach i od razu na pierwszym miejscu go kończę. To bardzo cieszy. Ten klub jest uznaną marką zarówno na rynku europejskim, jak i polskim. Tutaj nikt nigdy się nie poddaje i walczy do końca - wtórował libero zwycięskiego zespołu, Adrian Stańczak. Gorzką pigułkę musieli przełknąć natomiast warszawianie. Politechnika nie dość, że borykała się w tamtym okresie z ogromnymi problemami finansowymi, to jeszcze w tak dramatycznych okolicznościach przegrała finałowy dwumecz. - Zabrakło determinacji i szczęścia w końcówce. Gdyby nie błąd sędziego, to byłoby 14:10 dla nas. Częstochowianie zdobyliby punkt, może dwa i byłby koniec tego spotkania i obyłoby się bez nerwówki. A tak nerwówka była i przegraliśmy na przewagi. Brawa dla zawodników z Częstochowy, bo pokazali klasę i przechylili szalę zwycięstwa na swoją stronę. Musimy się pozbierać, bo co innego nam pozostało - mówił wyraźnie podłamany Krzysztof Wierzbowski. Finałowym pojedynkom o Puchar Challenge towarzyszyła niestety niezbyt pochlebna otoczka. Niektórzy określili najniższe w hierarchii europejskich pucharów rozgrywki mianem "pucharu śmietnika". - Nie rozumiem takich wypowiedzi. Nie wiem, kto pisze takie rzeczy. Jeśli ktoś sobie nazywa te rozgrywki "pucharem śmietnika", to co mamy się poddać, bo to jest jakiś gorszy puchar? Tylko w Lidze Mistrzów można grać? Dane nam było grać w takim pucharze, wygraliśmy go i z tego się cieszymy. A ten kto chce, to niech sobie gada. Teraz może najwięcej - ripostował Miłosz Hebda. Nie zmienia jednak faktu, że Puchar Challenge ma swoją wartość. Wystarczy wspomnieć o poprzednich triumfatorach tych rozgrywek. W ostatnich latach sięgały po to trofeum takie uznane marki, jak Sisley Treviso, Arkas Izmir, czy przed rokiem Lube Banca Macerata. Teraz w tak doborowym towarzystwie znaleźli się częstochowianie. Warto także wspomnieć, że ekipa Marka Kardosa jest drugim polskim klubem w historii, który może pochwalić się zwycięstwem w europejskich pucharach. Wcześniej ta sztuka udała się Płomieniowi Milowice w 1978 roku, gdy zespół ten zdobył Puchar Europy Mistrzów Krajowych.

Radość częstochowian nie znała granic
Radość częstochowian nie znała granic
Źródło artykułu: