"Rację zawsze mam ja". Taki był słynny "Kat", Hubert Jerzy Wagner

"Możemy działać na demokratycznych zasadach, ale rację będę miał zawsze ja" - jasno stawiał sprawę Hubert Jerzy Wagner. Mówili o nim "Kat", "skurczybyk", który po trupach dąży do celu. Gdyby żył, kończyłby właśnie 75 lat.

Grzegorz Wojnarowski
Grzegorz Wojnarowski
Hubert Wagner Newspix / Na zdjęciu: Hubert Wagner

Jest rok 1967, Turcja. Trwają mistrzostwa Europy siatkarzy. Do holu eleganckiego hotelu wchodzi anonimowy mężczyzna. Idzie w kierunku baru, wyciąga pistolet i strzela do siedzącego na wysokim stołku gościa. Na dźwięk wystrzału ludzie zamierają z przerażenia. Tylko grupa potężnych facetów w jednakowych dresach niemal w tej samej chwili pada na ziemię. To siatkarze reprezentacji Polski, wśród nich jest Wagner, przyszły trener kadry. Leży z brodą opartą o dywan, patrzy na swoich kolegów i zaczyna rozumieć - prawdziwa drużyna jest wtedy, gdy wszyscy, nie umawiając się ze sobą, robią to samo. I takich zachowań trzeba nauczyć każdego z jej członków.

Z politechniki na parkiet

Silny aż do przesady charakter kształtował się u Wagnera od najmłodszych lat. Urodził się w Poznaniu 4 marca, w trzecim roku II Wojny Światowej. Dzieciństwo spędził w pookupacyjnej rzeczywistości. Nie bał się konfrontacji z surowym ojcem, za co często spotykały go kary. Rodzice widzieli w nim przyszłego inżyniera, który szybko skończy studia i dostanie prestiżową posadę. Nie rozumieli jego sportowej pasji i wysłali na warszawską Politechnikę.

Studia na wydziale budownictwa lądowego skończyły się po ośmiu semestrach. Wagner wolał siatkówkę, trenował w AZS-ie AWF-ie, szybko trafił do reprezentacji Polski i na nauki ścisłe nie miał czasu. W końcu jeden z profesorów powiedział mu, że skoro tak ten sport kocha, to jemu powinien się poświęcić. Młody student posłuchał rady i przeniósł się na AWF.

Nie był siatkarskim talentem czystej wody. Mówili na niego "Gruby", miał przeciętne warunki fizyczne, brakowało mu skoczności. Nadrabiał to, ciężko trenując. Później okrzykną go "Katem", ale zanim zaczął katować kogokolwiek innego, katował sam siebie.

Jako zawodnik mistrzem Polski został cztery razy, z reprezentacją zdobył brąz mistrzostw Europy - na wspomnianym turnieju w Turcji, na którym przypadkowy, tragiczny incydent, zapewne gangsterskie porachunki, nauczył go, jak buduje się drużynę przez duże D (całą historię w jednym z zeszytów z serii "Poczet polskich olimpijczyków" opisał Janusz Atlas). W Biało-Czerwonych barwach dużo więcej jednak przegrał, niż wygrał - przede wszystkim igrzyska w Meksyku, w 1968 roku. Wagner był przekonany, że Polacy powinni wrócić ze spowitej smogiem metropolii ze złotymi medalami na szyjach, bo drużynę mieli najlepszą w historii. Tyle że na papierze, nie na boisku.

Odsunięty od reprezentacji

- Nikt zawczasu nie pomyślał, że same umiejętności, talenty indywidualne, nie wystarczą. Trzeba jeszcze było stworzyć zespół - sprawnie pracujący mechanizm - mówił. Po porażce w Meksyku poszedł do pionu szkolenia Polskiego Związku Piłki Siatkowej. On, 27-letni siatkarz, mówił starym trenerskim wygom, jakie popełniono błędy i krytykował doświadczonego, i cenionego selekcjonera Tadeusza Szlagora. Działacze popatrzyli na niego jak na szaleńca.

Wagner grał w kadrze jeszcze cztery lata. Miał nawet jechać na kolejne igrzyska do Monachium, garnitur olimpijczyka już na niego czekał. Szlagor odsunął go od zespołu niemal w ostatniej chwili. Wiedział, że przenikliwy, przekonany o swojej nieomylności, zdolny do wymyślania przełożonym od kalek i nieudaczników zawodnik, będzie patrzył mu na ręce i krytykował. I chciał mieć spokój.

Szlagor był dobrym trenerem, ale zbyt łagodnym jak na tamte czasy. Do RFN jego zespół jechał po medal, a skończyło się klapą i dziewiątym miejscem. Dobry trener, ale bez medalowych wyników, musiał odejść. I wtedy nadszedł czas "Grubego".

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×