Magdalena Piekarska-Twardochel: Mówiąc o chorobie, chciałam pomóc innym

- Dziś cieszę się chwilą. Mąż wybiega czasami w przyszłość, ale go stopuję. Trzeba oczywiście robić plany, ale dziś już wiem, że nic nie dzieje się na pewno - mówi Magdalena Piekarska-Twardochel. Szpadzistka, która pokonała nowotwór krwi.

Tomasz Skrzypczyński
Tomasz Skrzypczyński
Magdalena Piekarska Facebook / Na zdjęciu: Magdalena Piekarska
Tomasz Skrzypczyński, WP SportoweFakty: Mówi pani, że wszystko w życiu dzieje się po coś. Po co w takim razie Magdalena Piekarska-Twardochel zachorowała na ziarnicę złośliwą? Magdalena Piekarska-Twardochel: Może po to, żeby zrozumieć, że ważne jest tu i teraz. Choroba nigdy nie jest pozytywnym zjawiskiem, ale dała mi na przykład dużo czasu z rodziną. Od początku starałam się tak do tego podchodzić. Może stało się to właśnie po to: bym doceniła bliskich i spędzane z nimi chwile.

Sport pomógł w walce z chorobą?

Jestem w nim większość mojego życia - 22 lata. Ukształtował mnie. Sport, a tym bardziej sport walki, zobowiązuje, by podejmować rękawicę. Dzięki temu łatwiej było mi się zmagać z chorobą, ale też dlatego, że szybko wiedziałam, że jest ona wyleczalna. To pomagało mieć pozytywne nastawienie, a perspektywa powrotu do szermierki tylko mnie nakręcała.

Nie będę jednak przekonywać, że tak wyglądał każdy dzień. Miałam gorsze momenty. Nie byłam przecież pewna, czy leczenie będzie przebiegało zgodnie z pierwotnym planem i czy wrócę do sportu w miarę szybko. Wylałam swoje morze łez.

Diagnoza musiała być dla pani szokiem. Przecież do tego czasu choroby panią omijały.

Moje wcześniejsze choroby można było policzyć na palcach jednej ręki. Tak naprawdę tuż przed diagnozą też nie czułam się źle, jedynym objawem był dyskomfort w przełyku.

Pierwsze dni po diagnozie były trudne. Moje pierwsze myśli czarne: żegnałam się w nich ze światem, odwołałam wszystkie plany, ale dzięki mojej mamie szybko wróciłam na właściwe tory. Mój początkowy tok myślenia wynikał z niewiedzy. Na szczęście bardzo szybko dowiedziałam się, z czym przyjdzie mi walczyć.

Kluczem była szybka reakcja. Wspomniany objaw - jakby utknął mi popcorn w przełyku - męczył mnie, więc drążyłam temat. Temat zdrowia mnie stresuje, więc nie odpuściłam. Próbowałam wyjaśnić, co się dzieje, nawet gdy wyniki krwi nie wskazywały na nic poważnego.

Co było dla pani najtrudniejsze, gdy już poznała pani diagnozę?

Czasami musiałam być silniejsza od rodziny, nie miałam wyjścia, nie zawsze było to łatwe. Wraz z moją mamą jesteśmy bardzo wrażliwe, nasze pierwsze wizyty u lekarzy wyglądały tak, że przez kilka pierwszych minut nic nie mówiłyśmy, bo od razu wpadałyśmy w płacz. W większości jednak nie chciałam dopuścić do sytuacji, by bliskie mi osoby cierpiały i martwiły się jeszcze bardziej, więc nie o wszystkich swoich dolegliwościach im mówiłam. Dzisiaj mogę to przyznać.

Mama przeżywała moją chorobę najmocniej, ale wiem też, że całą moją rodzinę i bliskich ta sytuacja kosztowała bardzo dużo nerwów i dlatego też jeśli na początku bałam się śmierci, to bardziej chyba ze względu na nich właśnie, na to, że ich zostawię, a nie są na to gotowi.

Mówi pani o sobie, że nie jest łatwym człowiekiem. To może choroba nie miała łatwo z panią?

Mogło tak być! Mam trudny charakter i swoje wady. Też takie, które uważam za zalety, w zależności od sytuacji - na przykład upór. Czasami współczuję swojemu mężowi, że musi mnie znosić. Ostatnio miał urodziny i co ciekawe, cała moja rodzina życzyła mu przede wszystkim wytrwałości w życiu ze mną, więc coś w tym jest - przynajmniej wszyscy się zgadzamy.

A mój charakter, który jest wyostrzony przez sport, na pewno pomógł w walce z chorobą. Przez cały czas leczenia niezmiennie towarzyszyła mi jedna myśl: wrócić do sportu. Na "przymusowe L4" musiałam pójść w bardzo dobrym momencie mojej indywidualnej kariery, która po latach nabrała rozpędu, więc miałam poczucie, że to jeszcze nie koniec, że nie powiedziałam ostatniego słowa.

"W chorobie bałam się przede wszystkim bezradności". Jak to rozumieć?

Życie nauczyło mnie samodzielności i odnajdywania się w różnych sytuacjach, bo od 17. roku życia żyję na walizkach. Uważam siebie za osobę zaradną. Choroba spowodowała jednak, że musiałam polegać na innych - ktoś musiał mnie zawozić do szpitala, odbierać, opiekować się. Na początku leczenia samo przejście do toalety stanowiło dla mnie problem. A ja jestem "Zosią-samosią", nie lubię prosić o pomoc innych, krępuję się tym.

Miałam to szczęście, że pomoc przychodziła do mnie sama, zawsze będę za to wdzięczna. Oczywiście teraz, gdy wróciłam do pełni sił, znów pojawiła się we mnie ta Zosia, ale staram się tego oduczyć.

Może to się wydawać prozaiczny problem w momencie leczenia nowotworu, ale dla pani wielką traumą była utrata włosów.

Może się to wydawać dziwne, ale osoby które tego nie przeszły, nie są w stanie tego zrozumieć. Dla mnie był to trudny moment, mimo że byłam o tym uprzedzona. Miałam w tamtym czasie spore kompleksy, przez co pojawiła się obawa przed tym, jak będę wyglądała łysa. To było w pewnym sensie trudniejsze niż ból fizyczny.

Moim marzeniem było przecież pójście do ślubu w długich włosach, a tu nagle je straciłam. Nie robiłabym jednak z tego wielkiego halo, to był tak naprawdę jeden kiepski dzień, później się z tym szybko oswoiłam.

Choroba zweryfikowała kilka znajomości?

Były osoby, od których spodziewałam się większego kontaktu, ale nie mam im tego za złe. Rozumiem, że w takiej sytuacji nie wiadomo jak się do chorej osoby odezwać. Najważniejsze że to, co mnie spotkało, bardziej zacieśniło relacje z bliskimi, którzy już wtedy nimi byli.

Ma pani medale mistrzostw Europy i mistrzostw świata, ale najwięcej pani
w mediach właśnie z powodu choroby. Nie boli?

Jestem z tym pogodzona. Szermierka nie jest sportem popularnym. Wiem, że moje starty i sukcesy będą teraz łączone z chorobą, ale myślę, że jest to piękna historia,
która może kogoś zmotywować do walki o siebie. Poza tym mam też nadzieje, że "efektem ubocznym" tych wywiadów będzie jednak większe zainteresowanie dyscypliną, wszak mamy w szermierce duże sukcesy w ostatnich latach.

Wiedziałam, że jeśli powiem o chorobie, telefon się rozdzwoni. Przyświecała mi jednak idea, by pomóc innym. Nawet do teraz dostaję wiadomości od różnych osób.

O co pytają?

Część o sam proces leczenia: czego się spodziewać, o dietę, co mogę im polecić lub doradzić. Inni dziękują, że dałam im pozytywnego kopa, że znów mają motywację do działania. Cieszę się, że mogę chociaż w taki sposób komuś pomóc.

W ubiegłym roku wyszła pani za mąż. Chyba najtrudniejszą próbę przeszliście jednak przed ślubem.

Choroba na pewno wzmocniła nasz związek i popchnęła nas do ustalenia daty ślubu. To kolejna pozytywna rzecz, jaką mogę z niej wyciągnąć. Tak naprawdę czas mojego leczenia był pierwszym w naszym związku, w którym mogliśmy po prostu pożyć ze sobą bez przerw przez kilka miesięcy. Wcześniej nigdy się to nie wydarzyło. Na pewno mieszkanie ze mną w tamtym czasie nie było łatwe.

Mój mąż codziennie wracał do domu i patrzył na zupełnie inną, później już pozbawiona włosów osobę, której życie ograniczało się w większości do wizyt w szpitalu lub siedzenia w domu. Oszczędzałam się, cały czas mając w głowie możliwie szybki powrót do sportu, więc nie miałam do opowiedzenia wielu ciekawych historii z życia wziętych.

Pomimo początkowego buntu, dałam sobie przyzwolenie na to "nicnierobienie", ale dla kogoś, kto od 20 lat żył w biegu, było to trudne doświadczenie. Wszystko to przeżywał ze mną na bieżąco mój mąż i po raz kolejny już mówię, że jestem mu za to wszystko bardzo wdzięczna.

Mówi pani, że jest szczęśliwsza teraz, niż przed chorobą. Paradoks?

Sama nie wiem, jak to się dzieje. Może trzeba spotkać się z bardzo trudną życiową sytuacją, aby doceniać bardziej to, co się ma. To jednak nie znaczy, że codziennie wstaję i uśmiecham się jak głupia do sera. Jestem tą samą realistką Magdą, ale chyba w lepszym wydaniu. Dziś cieszę się chwilą. Mąż wybiega czasami w przyszłość, ale staram się go stopować, bo przecież nikt nie wie, co będzie jutro. Moja choroba pojawiła się z dnia na dzień, dlatego każdy kolejny dzień naszego życia celebruję i nigdy nie wyjeżdżam bez pożegnania.

Za kilka miesięcy igrzyska olimpijskie w Tokio, drużyna szpadzistek jest o kroczek od udziału w turnieju, właściwie potwierdzenie tego to tylko formalność. Stawia pani sobie jakiś cel na tej imprezie?

Tak naprawdę to ja cały czas muszę walczyć o wyjazd do Tokio. Nie jestem pewniakiem! Rywalizacja trwa i będzie trwać do maja, czyli do momentu ustalania składu przez trenera. Nie ukrywam, że to jednak mój cel. Chcę jechać na igrzyska i walczyć o medal, przecież po to wróciłam na planszę.

Jest pani na to gotowa?

W tym sezonie czuję się dwa razy lepiej niż po powrocie, i fizycznie, i psychicznie. Pierwszy rok był trudny, serce chciało więcej, choć rozum podpowiadał, że to jeszcze nie pora. Nie byłam wtedy gotowa na sukcesy indywidualne, choć z drużyną wygrałyśmy dwa Puchary Świata i mistrzostwa Europy.

Teraz małymi kroczkami idę do przodu i wierzę w to, że dzięki ciężkiej pracy i odrobinie szczęścia spełnię swoje sportowe marzenia. Nie oczekuję wielkich wyników na już, nie chcę być zachłanna i tak staram się podchodzić do kolejnych startów, choć wiem, że czasu jest coraz mniej...

Rajstopy, duża czekolada z okienkiem, parę tulipanów. To prezenty, które w przeszłości dostawałam 8 marca. Ale tak naprawdę jedynym podarunkiem, który sprawiłby mi prawdziwą przyjemność, byłby wręczony mi #zamiastkwiatka voucher na USG piersi czy cytologię.

Dyskwalifikacja polskiej sztafety na MŚ! Czytaj więcej--->>>

Kariera polskiej nastolatki wisiała na włosku. Czytaj więcej--->>>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×