Natalia Partyka: Nie drażni mnie, gdy ktoś zerka

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Żeby odnieść sukces nie można niczego dostać na tacy?

Nie da się wtedy zrozumieć, jak ważna jest walka. Często te wielkie sportowe historie, wielkie sukcesy, rodzą się z trudnych sytuacji w życiu. Smutne, ciężkie chwile powodują, że ktoś musi się bardziej starać, żeby znaleźć w sobie siłę, a jak ją już znajduje, to od razu więcej niż inni. To taka dodatkowa motywacja - chcesz się wybić wyżej niż inni, udowodnić, że potrafisz. Udowodnić przede wszystkim sobie.

Sobie czy innym?

Na początku może było coś takiego, że "ja wam jeszcze pokaże". Grałam z pełnosprawnymi i z niepełnosprawnymi. Miałam więcej możliwości zdobywania sukcesów. Jako juniorka czy kadetka słyszałam jednak wiele głosów, że ze mnie to nic nie będzie. Ale to były tylko kopniaki do jeszcze cięższej pracy - mówiłam sobie w duchu, że jeśli będę dobrze grać, to przecież nic mnie nie zatrzyma. Chciałam udowodnić tym wszystkim ludziom, że się mylą, że też mogę. Później jak już pokazałam, co potrafię, środowisko zaakceptowało fakt, że mam talent i jestem pracowita. Mogłam skupić się już tylko na nauce i rozwoju, bez niezdrowych emocji.

Na pierwsze igrzyska paraolimpijskie pojechała pani jako 11-latka. Brzmi niewiarygodnie.

Mam bardzo silny charakter, a rodzicie wiedzieli, kogo mają w domu, więc zgodzili się na mój wyjazd do Sydney. Wiedzieli też jednak, z kim jadę - byłam najmłodsza, stałam się maskotką całej ekipy. Wszyscy nade mną czuwali, a rodzicie byli pewni, że chociaż lecę na drugi koniec świata, to nie stanie mi się krzywda. Nie mieliśmy wtedy telefonów komórkowych, nie można było zadzwonić, wysłać wiadomości. Jak patrzę na to z dystansu, to jestem w szoku, że rodzice nie mieli nic przeciwko temu.

Może nie chodziło o to, czy stanie się pani krzywda, tylko jak wytrzyma pani ten wyjazd psychicznie?

Miałam być smutna, że mnie przez miesiąc w domu nie będzie? Miałam płakać po kątach, że tęsknię za rodzicami? Nie byłam smutna, nie płakałam. Byłam przyzwyczajona do wyjazdów. Żeby zakwalifikować się na igrzyska musiałam startować w różnych zawodach przez trzy lata. Coraz więcej czasu spędzałam bez rodziców, byłam przygotowana na rozłąkę. Rodzice wpakowali mnie w samolot, była to dla mnie świetna przygoda i duże doświadczenie, chociaż nie wątpię, że trudniejsze dla nich.

Naprawdę ostatni mecz w zawodach dla niepełnosprawnych przegrała pani w 2008 roku?

Tak, ale to było jedno spotkanie. Wcześniej porażka przytrafiła mi się jeszcze dwa lata wcześniej. Sportowo jestem kilka razy lepsza od pozostałych dziewczyn. Cztery razy zostałam mistrzynią paraolimpijską, wygrałam wszystko, co się da i to po kilka razy. Ale nie mogę powiedzieć, że jestem spokojna. Nawet pan nie wie, jak można się stresować. Nawet teraz, jak o tym mówię, od razu jestem sztywna.

No ale dlaczego, skoro ma pani taką przewagę nad przeciwniczkami?

Wszyscy przyzwyczaili się do tego, że wygrywam ot tak, w pięć minut, z łatwością. Dziewczyny podchodzą do meczów ze mną na luzie, wiedzą, że nie są faworytkami, ale przy wielu sprzyjających okolicznościach mogą powalczyć. To sprawia, że nie muszę grać najlepiej, myślę, że gdybym grała tak z pełnosprawnymi, to nie wygrałabym seta. Mimo tylu startów nie potrafię jednak poradzić sobie z presją. Próbuję różnych metod, żeby stres był mniejszy, ale kiepsko mi idzie. Męczę się przy stole, zwycięstwa rodzą się w bólach, ale jakoś daję radę. W Rio de Janeiro przegrywałam w półfinale 1:2 i po prostu leciałam na dół. Wkurzyłam się, pogodziłam się z porażką, odpuściłam, przez minutę wyrzucałam z siebie wszystko do trenera, klęłam na czym świat stoi. Ale później wygrałam seta do jednego, a piąty był już formalnością, wszystko miałam pod kontrolą. W finale wiedziałam, że wszystko, co najgorsze już za mną, byłam w miarę spokojna i jakoś tam poszło.

Wcześniej jeśli ktoś nie miał osoby niepełnosprawnej w najbliższym otoczeniu, nie wiedział kim jesteśmy, teraz widzi sprintera bez nóg i inaczej nas odbiera, traktuje nas po prostu jak sportowców. Wcześniej kojarzyliśmy się z ludźmi smutnymi, biednymi i załamanymi. A to chyba największa krzywda, jaką można nam zrobić.

Jak dużo jest zawodniczek w pani kategorii w zawodach dla niepełnosprawnych?

Mało. Na liście światowej dziewczyn, które były na jakimś turnieju, znajduje się jakieś czterdzieści nazwisk. Igrzyska paraolimpijskie są tak zorganizowane, że może przyjechać tylko osiem. Niepełnosprawności są różne, wszystko jest sprawiedliwie podzielone na kategorie tak, by rywalizowali ze sobą przeciwnicy z podobnymi problemami. Ja jestem w klasie dziesiątej, w której są ludzie z niepełnosprawnością ręki, albo delikatną - nogi. Jak się gorzej poruszasz, trafiasz do klasy dziewiątej.

Co jest pani największym atutem przy stole?

Połączenie siły i jakości, no i zmienność, stosuję wiele rotacji z backhandu. W ten sposób zdobywam wiele punktów. Ale nad szybkością muszę więcej pracować.

Pani ciągle niespełnionym marzeniem jest medal na igrzyskach po walce z pełnosprawnymi rywalkami?

Skoro nie mam takiego medalu, to o nim marzę, ale wiem, że to marzenie może nigdy się nie spełnić. Mam tego świadomość.

Nie brzmi pani jak wojowniczka.

Wiem, że mogę dobrze grać, wygrywałam z zawodniczkami ze ścisłego światowego topu. Ale to pojedyncze, małe sukcesy, a żeby zdobyć medal na igrzyskach, musiałoby się złożyć kilka sprzyjających okoliczności. Chociaż tak naprawdę łatwiej jest na igrzyskach niż na mistrzostwach świata. Na mistrzostwach może być sześć, albo nawet osiem Chinek, na igrzyskach tylko dwie. Łatwiej je ominąć.

Po co omijać? Nie lepiej wygrać?

To są roboty. Nie chcę zrzucać wszystkiego na genetykę czy na fakt, że tenis stołowy to w Chinach sport narodowy, ale naprawdę ciężko się z nimi mierzyć. Duży wpływ ma na to ciężka praca, która zaczyna się w Chinach już z trzylatkami. Chińczycy mają wiedzę, tradycję, wyszkolonych trenerów i świetne ośrodki. Budynki stoją w szczerym polu, otoczone są murem, jest monitoring - nie ma wyjścia, jest za to kilka sal, ze sto stołów pingpongowych i wszystkie są zajęte. Dzieciaki przyjeżdżają z całego kraju i trenują po dziesięć godzin dziennie. Ale ostatnio furorę robi także 15-letni Japończyk Tomokazu Harimoto - wygrał protour, takie podsumowanie międzynarodowych turniejów. Ogolił wszystkich. Japończycy więc gonią ścisłą czołówkę, są coraz bardziej szurnięci na punkcie tenisa stołowego.

Czy czasem czuje pani, że nie ma sił, by walczyć o medal?

Nie analizowałam tego w ten sposób, pamiętam jednak, że przed igrzyskami w Rio słaby miałam cały sezon, cały rok był byle jaki. Kiedy się zaczynał, zachowywałam jakieś 70 procent szans na kwalifikacje do turnieju indywidualnego, ale sama się z niego wykopałam. Dostałam wtedy mocno po tyłku, ale to była dobra lekcja, z której sporo się nauczyłam. Uciekło mi to, o czym marzyłam. Bolało, że taką szansę wypuściłam z rąk. Fajnie, że pojechałam na igrzyska z drużyną, ale zupełnie mnie to nie satysfakcjonowało. Musiałam swoje odchorować.

Co to znaczy, że dostała pani po tyłku? Dlaczego to był byle jaki rok?

I sportowo, i życiowo - wszystko zaczęło się walić w jednym momencie i nie umiałam sobie z tym poradzić.

Pracuje pani z psychologiem?

Już nie. Przez długi czas mnie to bardzo interesowało, chciałam nawet iść na psychologię, ale później się wszystko pozmieniało. Miałam kontakt z różnymi lekarzami, nauczyli mnie dużo, pokazali, jak radzić sobie ze stresem, jak przygotować się do meczu. Jednak do stałej współpracy potrzebny jest ktoś, komu można będzie w stu procentach zaufać, kto zwyczajnie pasuje. Nie zawsze trafiałam na takie osoby. Czasami pomagały mi rozmowy z ludźmi spoza świata sportu, z zewnątrz, po prostu mądrymi życiowo. Mają inne spojrzenie na otoczenie i pomagały mi rozwiązać problemy.

Czy podziwiasz postawę Natalii Partyki?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×