Z bazuką po chwałę

Gdy w lipcu Janowicz wygrywał Challenger w Poznaniu, można było przypuszczać, że zaczyna się dla niego nowy etap kariery. Ale kto mógł wierzyć w aż taki finał sezonu?

Krzysztof Straszak
Krzysztof Straszak

Jeśli wielu sympatyków sportu prosi dziś najbliżej znajdujących się ludzi o uszczypnięcie w świeżo doświadczone uczuciem dreszczu zachwytu przedramię, aby tylko przekonać się, że wyczyny Janowicza w Bercy nie są przypadkiem produktem nawykłej do malowania pięknych obrazów wyobraźni, a faktem z rzeczywistości, wydającej się teraz jakby zbyt wspaniałą, to jeśli w takim stanie znajdują się bierni obserwatorzy, osoby trzecie, to co musi dziać się w głowie samego zainteresowanego? A co teraz czują jego rodzice, którzy tak pieczołowicie przygotowywali swojego Jerzyka do kariery zawodowego sportowca?

Trudno uwierzyć, że to ten sam Jerzyk, który jeszcze w styczniu biegał po kortach hali w Birkenhean, gdzieś pod Liverpoolem, w imprezie Futures, do której zgłoszenie kosztowało go piętnaście funtów, a w której za finał otrzymał piętnaście punktów (w Bercy już zarobił 360 punktów do rankingu i połowę kwoty, jaką uzbierał przez całą dotychczasową karierę). Trudno w ten półfinał uwierzyć, trudno uwierzyć, że olbrzym z bazuką w ręce to jest rodak z Łodzi, trudno uwierzyć, że nową jakość w światowym tenisie męskim wyznacza Polak: trudno uwierzyć, bo taki przypadek w najnowszej historii rodzimego tenisa po prostu nie miał miejsca.

Łódzka zawadiackość

Wiemy, że wśród jedenastu najlepszych tenisistek świata trzy mają polskich rodziców (Radwańska, Kerber i Woźniacka). Koneserzy poznali już i docenili pełen ekspresji tenis Łukasza Kubota. Przyzwyczailiśmy się, że wśród najmocniejszych debli świata rokrocznie meldują się Matkowski i Fyrstenberg, którzy nawet jeśli nie zakwalifikowali się tym razem do Mastersa, to pokazali się od najlepszej strony podczas wiosennej kampanii hiszpańskiej (wspaniały dublet Barcelona-Madryt). W tym roku wielkoszlemowe emocje przysporzyły nam także Klaudia Jans-Ignacik, finalistka miksta w Rolandzie Garrosie, i Sandra Zaniewska, debiutantka w Wimbledonie. A teraz Janowicz, który ma wszelkie predyspozycje do tego, by nie stać się tylko meteorytem, robiącym zamieszanie jedynie na starcie poważnej kariery, ale by zadomowić się wśród tych, którzy walczą o najwyższe cele.

Bo by walczyć o coś podczas wielkich turniejów potrzeba pretendentowi wielu czynników. Dziś Janowicz mógł myśleć, że jest mocny. Mógł tak pomyśleć po znakomitych zwycięstwach nad Kohlschreiberem i Čiliciem. Jeszcze bardziej mógł po wygranej nad Murrayem. I wtedy każdy kolejny pojedynek to jest sprawdzian klasy. Przeciw Tipsareviciowi, mimo tylko dwóch godzin snu dzielących tak podniecające dla nieobytego z wielkim tenisem człowieka dni, pokazał znów młodzieńczą zawadiackość, ale też wyrachowanie i zimną krew. Pokazał, że ma głowę na karku. Jeśli już tu jestem - mógł sobie powiedzieć - jeśli jestem już tak daleko, to nie mogę się zatrzymać, a zresztą co mam do stracenia? Idę na całość, pokażę swój tenis, wytoczę swoje najcięższe działa także przeciwko Tipsarowi. Dlaczego nie miałbym tak grać w każdym meczu? Dlaczego to wszystko przychodziło mi kiedyś z takimi problemami? Ja jestem Janowicz, a to jest mój mocarny tenis!

Mistrzem będziemy go mogli nazwać - oby (a czemu nie?!) - w niedzielę. Potrafiąc zdobyć czternaście na piętnaście kolejnych punktów przeciwko Murrayowi, Janowicz (51 kończących uderzeń wobec 31 ze strony Szkota) zasłużenie awansował do ćwierćfinału, by także tutaj odnieść zwycięstwo - choć po kreczu Tipsarevicia (trzy razy mniej winnerów od Janowicza), ale także w pełni zasłużone. Jeżeli ktoś stawia rywalom zarzut o braku u nich, stojących przecież przed tygodniem batalii grupowych w Mastersie, braku u nich motywacji, to jest to zarzut potężny, obciążający profesjonalizm, ale będący tylko i wyłącznie sprawą ich sumień, które nawet jeśli należą do sportowych herosów, to wciąż także tylko do słabych ludzi. (A sprawa przesunięcia terminu paryskiego turnieju jest w toku).

Tenis prawie wytworny

Choć jeszcze w kwietniu Janowicz był w trzeciej setce rankingu, w poniedziałek awansuje do Top 40 i zostanie drugim najwyżej w historii sklasyfikowanym Polakiem, po Fibaku. Choć do poniedziałku jego najlepszym wynikiem na korcie było zwycięstwo nad tenisistą numer 45 na liście (przeciw Mahutowi we Wrocławiu, w 2008 roku, w debiucie na zawodowym korcie!), to teraz w ciągu pięciu dni rozbił czterech rywali z Top 20, w tym Murraya, co oby - oprócz wielkiego znaczenia prestiżowego - pozostało także kamieniem milowym w rozwoju polskiego tenisa. (Janowicz tworzy także historię turnieju w Bercy, będąc pierwszym tam od ośmiu lat kwalifikantem w ćwierćfinale.)

Łodzianin bazuje co prawda na sile, ale gdyby był tylko maszyną do serwowania, jego tenis nie byłby tak ciekawy do oglądania i - trzeba to przyznać - jak o wiele mniej atutów miałby wtedy przeciwko faworytom. Ktoś, kto widział go tylko w Bercy, może przyznać, że jest to tenis prawie wytworny: Jerzyk tak wiele na korcie widzi i wie, kiedy posłać dropszota, którego stosuje nie rzadziej od Radwańskiej; trafnie wybiera moment na kończący forhend; wie, kiedy jest pora na zmianę rytmu i kierunku, a jakby tego było mało popisuje się uderzeniami z pogranicza cudu, wgryza się w rywali, spycha ich trzy metry poza kort i ze swoim imponującym zasięgiem ramion łupie ich pod siatką, wyczekując tam jak dziki kot na bezbronną ofiarę. A wszystko to z kocią właśnie zwinnością, budzącą respekt wobec 203 cm wzrostu.

W sobotę batalia o finał z Simonem. Coś niewyobrażalnego!

krzysztof.straszak@sportowefakty.pl

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×