Centralne szkolenie jest u nas zaniedbane - rozmowa ze Stanisławem Chomskim, trenerem Caelum Stali Gorzów

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Stanisław Chomski to obecny trener gorzowskiej Stali, zaś przed kilkoma laty opiekun kadry narodowej. W jego obecnej drużynie klubowej o wynikach zespołu decydują w znacznej mierze obcokrajowcy. Dlaczego ci zawodnicy mu imponują? Dlaczego na nich stawia?

Jarosław Handke: Jak pan ocenia zagranicznych juniorów, choćby z pana klubu – Caelum Stali Gorzów?

Stanisław Chomski: Muszę przyznać, że ci zagraniczni zawodnicy mi imponują. Ponadto bardzo szybko chłoną wiedzę, jaką się im przekazuje. Weźmy na przykład takiego Erika Pudela. Przecież on przyjeżdża do Polski na własny koszt. Musi dojechać spory kawałek, mieszka bowiem za Berlinem. Kiedy dostanie od nas oponę, to się z tego bardzo cieszy. Kiedy on lub jego zagraniczni koledzy otrzymają jakieś wskazówki, to cieszą się jeszcze mocniej. Tych juniorów zza granicy porównałbym do w cudzysłowie gąbki, która położona gdzieś na stole od razu pije tą wodę, wchłania ją momentalnie. Dlatego właśnie bardzo szybko się oni rozwijają i idą ciągle do przodu. Im nikt nic za darmo nie dał. W Polsce w wielu klubach zawodnicy są nastawieni na to, że z klubu coś muszą dostawać, bo im się to po prostu należy. To jest początek końca. Taka jest prawda, proszę spojrzeć na sytuację, którą teraz przytoczę. Jest wykrzywiony motocykl. Rzecz ta ma miejsce w przypadku Erika Pudela – on sam musi za to zapłacić. W Gorzowie, czy w innych klubach w naszym kraju jest następujący scenariusz: zawodnik przychodzi do magazynu, nikogo nie musi prosić, bierze telefon, dzwoni do firmy i przysyłają nowe części. Już młody człowiek przekonuje się, że jeżeli jest w stanie samemu zrobić coś, czego do tej pory nie umiał, ma w związku z tym ogromną satysfakcję z tego faktu, zdecydowanie większą niż w przypadku, gdy ktoś robi coś za niego. Zawodnicy zagraniczni pojawiają się na każde wezwanie, przyjeżdżają i chłoną wiedzę, bo u siebie są samorodkami. U nich nie ma równie dobrze, jak u nas, zorganizowanego systemu ligowego. Nieważne gdzie trafi taki młody zawodnik, czy do Ekstra-, czy do pierwszej lub drugiej ligi. Są u nas trenerzy, są osoby odpowiedzialne za logistykę. Jeżeli pomoże się takiemu obcokrajowcowi, to bardzo szybko on się uczy. Aby coś osiągnąć na Zachodzie, trzeba się wybić, pokazać, że się człowiek stara.

Potwierdzeniem pana słów wydaje się być rawicki finał Drużynowych Mistrzostw Europy Juniorów, w którym to nasi reprezentanci zajęli ostatnie miejsce. Jakie szanse rokuje pan dla polskich młodzieżowców na kolejne lata w juniorskich mistrzostwach?

- Nie chcę się tutaj wymądrzać, ale moim zdaniem centralne szkolenie jest u nas zaniedbane. Wyczytałem w prasie, że ci zawodnicy, którzy jeździli w rawickim finale, byli już za czasów Chomskiego i Chudzikowskiego. Ale wówczas oni byli wyselekcjonowani, mieli wtedy po 16-17 lat. A teraz? Mają 19 lat i wobec słabej konkurencji nie poradzili sobie w finale DMEJ. Kto był naszym najlepszym zawodnikiem? Utalentowany Janowski, wyszlifowany pod okiem Marka Cieślaka, dobrego fachowca. Ma on ten przywilej, że w miarę często ma okazję startować w lidze. A u pozostałych zawodników nie widać większego progresu. Nie mam nic do trenerów kadry, ale wiem, że najpierw są obowiązki klubowe, a dopiero później zobowiązania wobec kadry, które są można powiedzieć społeczną funkcją. Aby się przyłożyć odpowiednio do bycia opiekunem kadry, trzeba znaleźć odpowiednio dużo czasu. Być może przyczyną słabych występów naszych młodych zawodników jest brak obycia w imprezach międzynarodowych? Mamy dwóch zawodników w finale Indywidualnych Mistrzostw Świata juniorów, może to dobrze, może to źle. Ale zawsze wchodziliśmy do tych finałów niemal "ławami", zawsze jakiś medal Polak zdobywał. W zeszłym roku było tylko dwóch naszych zawodników, tylko jeden z nich zdobył medal i to brązowy. Ja cieszyłbym się, gdyby obaj sięgnęli po medal, najlepiej jeden po złoty, drugi po srebrny. Coś jest w naszym centralnym systemie szkolenia źle. W klubach się szkoli młodzież, to widać. Są rozbudowane rozgrywki Lig: Zachodniej, Południowej, Pomorskiej. Wszystko to w miarę funkcjonuje. Ale według mnie, jeżeli nie będzie nakazu odgórnego, że w imprezach młodzieżowych obowiązkowo muszą startować zawodnicy ze wszystkich klubów, to sukcesów nie będzie. Jeżeli ktoś nie szkoli, to niech wypożyczy. Każdy klub, który przystępuje do rozgrywek Ekstra-, pierwszej lub drugiej ligi powinien mieć obowiązek uczestniczyć we wszelkich młodzieżowych zawodach drużynowych z zawodnikami z polską licencją. Jeżeli w danym klubie nie funkcjonuje moduł szkolenia, to jest przecież bardzo wielu zawodników, których można wypożyczyć. Są to małe koszty związane z zapłaceniem za dojazd, może opony, olej. Niekoniecznie już mówię tutaj o kwocie wypożyczenia, która zwykle bywa niska. Jeżeli nie ma takiego obowiązku, to później są takie kadłubowe zawody, jak MDMP w Gorzowie, gdzie cztery biegi odjeżdża się w pełnej obsadzie, a w reszcie udział bierze dwóch – trzech zawodników. Część zawodników w różnych klubach jest kontuzjowanych, a regulamin jest tak skonstruowany, że bardzo trudno jest kogoś wypożyczyć. Na zawody młodzieżowe przychodzi garstka kibiców. I co oni oglądają? Antypropagandę żużla, bo ściga się na torze dwóch – trzech zawodników. Jeśli chce się wypożyczyć danego żużlowca na powiedzmy jedne zawody młodzieżowe, to jest z tym ogromny problem, bo trzeba pokonać masę przepisów. W Anglii nie ma z tym problemu. Dobrze, niech jego punkty się nie liczą, ale dzięki temu będzie lepsza, większa, ciekawsza obsada i powstanie widowisko. Bo właśnie widowisko się najbardziej w sporcie liczy. Wówczas będziemy przyciągać na stadiony kibiców, których będzie coraz więcej.

Mówił pan o tym, że każdy klub z wszystkich trzech lig miałby według pana koncepcji wystawić drużynę młodzieżową do rozgrywek typu MDMP. Jak mieliby sobie z tym poradzić włodarze zagranicznych klubów startujących w naszej lidze? Co pan sądzi o ich egzystencji w rozgrywkach pod patronatem PZMot?

- Zobaczymy, czy niedługo nie będziemy mieli w pierwszej lidze dwóch drużyn zagranicznych, a w przyszłości nawet większej ich liczby. Nie jestem za koncepcją jazdy tych drużyn w naszej lidze. Może w takim razie trzeba by było zrobić jaką Inter Ligę? Być może myślę staroświecko, ale nie jest to według mnie dobry kierunek dla rozwoju naszego żużla.

Jak pan się zapatruje na to, że na przykład Klubowy Puchar Europy jest traktowany przez polskie kluby po macoszemu?

- W rozgrywkach europejskich liczy się licencja międzynarodowa i można jeździć praktycznie w każdym klubie, w jakim się zechce. Adams, który zdobył z Unią Leszno tytuł Drużynowego Mistrza Polski gdzie wystartował? W Togliatti, bo też z tamtejszą drużyną zdobył tytuł Mistrza Rosji. Żużel jest troszeczkę innym sportem niż na przykład piłka nożna i forma tego Klubowego Pucharu Europy trochę nie wypala.

Czy sądzi pan, że dobrym rozwiązaniem jest lekceważenie imprez typu Mistrzostwa Europy Par, w których Polacy desygnują do boju bądź, co bądź, jeźdźców, nie z czołówki krajowych zawodników?

- Wydaje mi się, że w tego typu zawodach szanse powinni otrzymywać tacy, zawodnicy, którzy znajdują się na bezpośrednim zapleczu naszej kadry. Mistrzostwa Europy Par to poważna impreza, którą trzeba potraktować poważnie. Ja nic nie mam do Ząbika czy Czerwińskiego, ale to, że oni reprezentowali nasz kraj dowodzi temu, że nasi czołowi żużlowcy niechętnie chcą reprezentować swój kraj. Coś jest w tym nie tak. Menadżer kadry nie ma czasu na to, by od podstaw organizować cały kalendarz startów naszych zawodników. A obecnie wszystko odbywa się "z łapanki". Jest akcja: Drużynowy Puchar Świata, to bierzemy tego i tego, a tam gdzieś Mistrzostwa Europy, to dajemy tamtego i tamtego. Jest to że tak powiem problem "centralny". Na szczęście nasi zawodnicy awansowali do finału, ale tego typu turnieje należy traktować poważnie. Być może w finale pojadą inni zawodnicy? Analogicznie rzecz się ma z DMEJ i DMŚJ, gdzie zawodnicy młodsi, będący "przedsionkiem" naszej kadry juniorskiej mają szansę się wykazać i załapać się do składu na DMŚJ. Tak też być powinno w przypadku MEP i na przykład DPŚ. Mamy dość szeroką kadrę na DPŚ i wiadomo, że w zawodach może wystartować tylko piątka zawodników. Dlaczego więc w finale Mistrzostw Europy Par nie puścić kogoś, kto jest najbliżej miejsca w składzie na Drużynowy Puchar Świata, a jednak się nie załapał?

Czy uważa pan, że trener kadry narodowej powinien być na etacie w PZMot i pracować wyłącznie z narodową reprezentacją?

- To powinien być nie trener, a menadżer, selekcjoner, obojętnie jak go nie nazwać. Ma on być zatrudniony przez Polski Związek Motorowy, mieć swobodę działania, mieć wizję rozwoju kadry, mieć plany na przyszłość. Taki menadżer powinien też móc dobrać sobie współpracowników. Tymi mogą już być trenerzy klubowi. Wiadomo, że jedna osoba nie jest w stanie być wszędzie na raz i wszystkiego ogarnąć. Jeśli klub danego trenera jedzie w lidze, to automatycznie nie może on pojechać do innego miasta, niekoniecznie w Polsce, gdzie szykuje się finał międzynarodowej imprezy. W takim wypadku trzeba tam pojechać, zobaczyć zawodnika w akcji, być może porozmawiać ze sponsorami. Podam jeszcze jeden przykład. Z ramienia Ekstraligi ruszyła niedawno Liga Juniorów. Kto ma nad tym oko? Nikt. A startuje tam przecież czołówka krajowych juniorów, którzy za kilka lat powinni stanowić o sile swych drużyn jako seniorzy. A tak się nie dzieje, ponieważ młodzieżowcy po przejściu w wiek seniora mają ogromne problemy i często nie łapią się do składu.

Na koniec spytam jak pan ocenia tegoroczny finał Drużynowego Pucharu Świata. Duńczycy w swych wypowiedziach byli niezwykle butni, twierdząc, że Polacy ani przez chwilę nie stanowili zagrożenia dla ich końcowej wiktorii. Co pan sądzi na temat tych zawodów, jak i zdań głoszonych przez Skandynawów?

- Skandynawowie zawsze byli i są butni. Nie mam tu na myśli tylko wypowiedzi na temat Drużynowego Pucharu Świata, ale także tych dotyczących ligi polskiej, w której to dany zawodnik jeszcze nie startował, a twierdzi, że będzie w niej sobie bez problemów radził. A później pierwsze występy szybko weryfikują te zdania. Była to pewnie jakaś gra w wykonaniu Duńczyków. Nasi zawodnicy mimo bardzo dobrej jazdy w leszczyńskim półfinale, nie zdołali awansować bezpośrednio do finału. A kiedy się już w nim znaleźli, to wyszło szydło z worka i pokazali, że jechać na wysokim poziomie potrafią. Teraz można powiedzieć, że wszyscy malkontenci wynik z Vojens wzięliby "w ciemno". Polacy w finale pojechali "z zębem" i tutaj ogromne brawa im się za to należą.

Źródło artykułu:
Komentarze (0)