Grzegorz Drozd: Sławiczek! Drabiczek!

Grzegorz Drozd
Grzegorz Drozd
Zanim zadebiutował na salonach sprawił kolejną przyjemność swoim fanom w warszawskim finale IMP z kompletem punktów zdeklasował rywali z Tomkiem Gollobem na czele. Na stadionie Gwardii dokonał wydawałoby się rzeczy niemożliwej. Nie tylko strącił z tronu niepodzielnego króla polskiego żużla, ale skroił go w iście mistrzowskim stylu na trasie. - Że jestem mistrzem Polski jeszcze do mnie nie dotarło. Piw dzisiaj będzie piętnaście, bo punktów było piętnaście. Ten tytuł dedykuję tym wszystkim, którzy skazali mnie na radiowozy. Na zagładę. To dla was - mówił pełen emocji do kamer. Świetna passa nie zdawała się mieć końca. Ku zaskoczeniu żużlowych fachowców przeciętny na papierze zespół Włókniarza Częstochowa prowadzony przez świeżego w zawodzie Marka Cieślaka sprawił sensację w lidze i w finale pokonał stuprocentowego faworyta do złota Apatora Toruń. Dzięki znakomitej postawie Drabik trafił do polskiego składu na słynny finał drużynówki w niemieckim Diedenbergen, który storpedowali w geście protestu zawodnicy z Grand Prix i w efekcie Polacy zgarnęli złoto. - Nieobecni racji nie mają - skwitował w swoim stylu wokółfinałowe kontrowersje Polak. Jeździł jak szatan i kolekcjonował tytuły. Od sukcesów mogła rozboleć głowa. O Drabiku znów zrobiło się głośno.

Wytrzeźwiał

- Spokojnie zaraz sobie usiądą, gdy ich idol przyjedzie ostatni - ktoś rzucił z tłumu kibiców zajmujących miejsca na praskiej Markecie na wejściu w pierwszy łuk. Zawodnicy właśnie wyjeżdżali do trzeciego wyścigu wieczoru. Od początku zawodów na trybunach na wysokości linii trzydziestu metrów trwała fiesta biało-zielonej grupy z Częstochowy. Rozbawieni kibice nie zważali na resztę rodaków i zasłaniali pole widzenia. Radosna zabawa miała być brutalnie przerwana już po inauguracyjnym występie ich idola, bowiem za rywali Drabik miał same armaty: Hamill, Rickardsson i Adams. Tymczasem po kapitalnym starcie Slammer przywiózł zwycięstwo i powtórzył wyczyn w następnym wyścigu. Wszyscy przecierali oczy ze zdumienia. Kibice z Częstochowy wpadli w absolutną ekstazę. W następnych biegach Drabik nieco spuścił z tonu, ale załapał się do finału, w którym przyjechał na czwartym miejscu. - Co się stało, że pan osłabł? - pytali liczni dziennikarze. - Wytrzeźwiałem - odpowiedział z rozbrajającym uśmiechem Polak.

Czym dalej w las, tym gorzej - tak w skrócie można by opisać losy Drabika w cyklu Grand Prix. Na finiszu zajmuje dopiero jedenaste miejsce i wylatuje z mistrzostw świata. Niepowodzeniem kończy się również próba obrony złotego medalu na krajowym podwórku przed własną publicznością. W dodatkowym biegu walkę o tytuł przegrywa z Jackiem Krzyżaniakiem. Przeciwnika bardzo groźnie pociąga w pierwszym łuku. Drabik ratując się przed upadkiem całkowicie zamyka gaz, a Krzyżaniak odjeżdża na bezpieczną odległość. - Można wygrać, ale nie w takim stylu - rzuca rozzłoszczony Drabik w stronę rywala na mistrzowskim podium. Jest rozgoryczony i nie podaje ręki nowemu mistrzowi Polski. Obrazu sezonu dopełnia spadek CKM-u do drugiej ligi.

Bydgoski beton i bagna Shreka

- Kocham drugą ligę - odpowiadał na pytania, czy nie ma zamiaru opuścić Włókniarza i nie marnować talentu na drugoligowe pojedynki. Po nerwowym sezonie 2000 Drabik postanawia opuścić swoje ukochane barwy. - Zrobiło się za ciasno i trzeba przewietrzyć klimat - komentował przenosiny do innego klubu. Tajemnicą poliszynela były napięte stosunki z działaczami. Drabikowi w trakcie sezonu groziło wypadnięcie ze składu. Często słyszał ultimatum punktowe i groźby, że jak nie weźmie się do roboty, to wylatuje ze składu, bo nikt nie będzie dawał weteranowi jazdy na kredyt. Drabik rozglądał się za nowym klubem. Padło na nie byle kogo, bo aktualnego drużynowego wicemistrza Polski, czyli Polonię Piła. Prezes Wilczyński po przegranej batalii o złoto z imienniczką z Bydgoszczy chciał stworzyć jeszcze lepszy team i nie szczędził grosza. Ale tylko na papierze. Z mocarstwowych planów Piły wyszły nici i klub popadł w organizacyjną degrengoladę. Obrazu dopełniły wygrane przez SLD wybory parlamentarne, z którą to partią powiązany był prezes Wilczyński. Działacz bardzo szybko ulotnił się z klubu, który był tylko trampoliną do politycznej kariery prezesa. Z Piły trzeba było się szybko ewakuować.

Przez rok Drabik jeździł dla Opola i ostatecznie trafił do Atlasu Wrocław, gdzie spędził dwa sezony i chwilami przechodził drugą młodość. Nieźle radził sobie w szwedzkiej Elitserien. U boku braci Gollobów zdobywał punkty dla Vastervik. Wszystko zaprzepaścił potężny dzwon w czeskim Slanym. - To był mój najgroźniejszy wypadek w karierze - powie po latach. W 2005 wrócił do Częstochowy. Czas biegł nieubłaganie. Miał już prawie czterdzieści lat i z formą było coraz gorzej. - Ja mam tyle kasy, że nie muszę punktów zdobywać. Robię show pod publikę. Kibice to lubią. Czym więcej mam żużla na twarzy tym bardziej wyją z radochy. Tylko w Częstochowie jest taka publiczność. Jadę z tyłu, twarz pełna żużla, a trybuny skaczą ze szczęścia. Wróciłem do Częstochowy, bo tutaj jest moje miejsce - opisywał.

Mimo coraz gorszej dyspozycji jeszcze raz wspiął się na wyżyny i sięgnął po brakujący do kolekcji tytuł mistrza Polski w parach. Na torze w Bydgoszczy w 2006 wraz z Sebastianem Ułamkiem okazali się najlepsi. Tym samym uciął wszelkie spekulacje o wieloletniej wzajemnej niechęci na linii Ułamek - Drabik. Ranga mistrzostw krajowych duetów wprawdzie upadała, ale tak szczęśliwego Sławka dawno nikt nie widział. Wszyscy zdążyli wziąć prysznic, spakować się i wyjechać z parkingu, a Sławek w dalszym ciągu roześmiany i ubrany w kevlar kosztował zwycięskiego szampana w bydgoskim parkingu. - Na lidze mi tutaj zupełnie nie szło, ale wróciłem do starego systemu: przynieśli mnie rano i czułem się na siłach. Nie śledzę dokładnie, ale Częstochowa złota jeszcze w parach nie miała. W latach 70. medale zdobywał Cieślak, ale Shrek zdobywał na bagnach, a tutaj był beton - dzielił się wrażeniami Drabik.

Slammer na żużlowych torach spędził jeszcze kilka sezonów. Zaliczył kilka klubowych epizodów i kilka potężnych dzwonów, które wyhamowały jego żużlowy zapał. W końcu powiedział pas w 2011 roku. Została tylko zabawa i popisy wciąż finezyjnej techniki na corocznych lodowych galach. - Najbardziej brakuje mi tytułu mistrza świata. Każdy żużlowiec o tym myśli. Ale Grand Prix to zabawa na szczególnych warunkach. Byłem za krótki na te salony. Niezapomniany moment, to pierwsze indywidualne mistrzostwo Polski w Toruniu. Jak zrobisz to drugi raz, to już tak nie smakuje - mówi Drabik. - Były sukcesy, ale i porażki. Tych drugich nie żałuję. Przecież nie rzucę się z tego powodu pod pociąg. Nawet największe błędy potrafię wybaczyć sobie i innym. Wychodzę z założenia, że jak coś się dzieje złego, to nie ma co płakać. Szybko o tym zapominam - zapewnia.

Będę wojował

Do pierwszego wyścigu wrocławskiego finału zostały ostatnie minuty. Czwórka zawodników czeka gotowa w pełnym rynsztunku na zielone światło w parkingu, gdy nagle zaczyna padać deszcz. Potworna duchota panująca przez cały dzień w stolicy Dolnego Śląska zgromadziła granatowe chmury na niebie. Burza wisi na włosku. Ale nikt z dwudziestotysięcznego tłumu nie zwraca na to uwagi. Wszyscy zastanawiają się, czy jedyny przedstawiciel gospodarza, Sławek Drabik, udźwignie brzemię fatalnej kondycji polskiego żużla i wleje choć iskierkę nadziei w serca wygłodniałych sukcesu polskich kibiców. Podjeżdża na czwarte pole. Tuż pod bandą. Za rywali ma trzech groźnych Duńczyków: Knudesna, Jorgensena i Kargera. - Żeby choć nie był ostatni - zagryzają wargi strapieni polscy kibice. Nadzieje roznieca serce - przecież Sławek potrafi jechać. Z drugiej strony mózg tonuje zapędy - jesteśmy tylko chłopcami do bicia. Nie ma czasu na dywagacje. Ostatnie sekundy przed startem. Cała czwórka zastyga i taśma w górę. Polak perfekcyjnie strzela spod taśmy i nakłada Duńczyków w pierwszym łuku. Olimpijski wprost eksploduje. Istne szaleństwo. Drabik jedzie po trzy punkty...

We wrocławskim finale IMŚ Sławomir Drabik zajął ostatecznie 10 miejsce. Na swoim koncie zgromadził aż i tylko sześć oczek. - Będę wojował - zapowiedział przed finałem i dotrzymał słowa. Jako jedyny pokonał późniejszego mistrza świata, Anglika Garyego Havelocka. W ostatnim wyścigu został potrącony przez Kelvina Tatuma, ale holenderski sędzia, Hennie Van den Boomen jako winnego sytuacji wskazał Polaka. Najbardziej szkoda jednak defektu w pierwszym wyścigu. Maszyna Sławka słabła z metra na metr aż w końcu odmówiła posłuszeństwa. Sprzęt na te zawody przy pomocy niezniszczalnego i niezawodnego przyjaciela ówczesnego opiekuna kadry Mariana Spychały, podstawił niemiecki topowy tuner Otto Weiss. Fatum nad ekipą Drabika wisiało od początku, bo krótko przed zawodami poturbował się mechanik Jacek Filip, który spadł ze szklanego dachu boksu. Filip wdarł się na górę, żeby przykryć kocem boks, aby schronić się przed piekielnym słońcem. - Piekło? Dziewczyny w mini i ciepłe wino - opowiada Drabol o dniu, w którym sięgnął żużlowego nieba. Niebanalny, kontrowersyjny i kolorowy. Taki był, jest i będzie nasz jubilat, który właśnie obchodzi pięćdziesiąte urodziny. Żużlowe piekło i niebo Sławka Drabika. W takim razie wszystkiego najlepszego i wciąż piekła na ziemi Slammer!

Grzegorz Drozd

Zobacz więcej tekstów Grzegorza Drozda ->

KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×