Lotem Drozda (4): Deszcze niespokojne

Mistrz Polski z Leszna na kolanach. Po dwóch porażkach sytuacja Unii staje się skomplikowana. Pogoda nadal wojuje z żużlem i nie daje za wygraną. Kilka meczów zostało odwołanych.

Grzegorz Drozd
Grzegorz Drozd
WP SportoweFakty / Weronika Waresiak

Przyjezdne ekipy burzą się, że organizatorzy nie wkładają maksimum wysiłku w przygotowanie torów. Ci z kolei zrzucają winę na sędziów i komisarzy torów, którzy tłumaczą się bezpieczeństwem, a kibice pomstują. Bezpieczeństwo zawodników jest najważniejsze, ale coś tu jest nie tak. Rozmywa się odpowiedzialność, kto i za co odpowiada. Zanim powołano u nas funkcję komisarza toru byłem zdania, że w polskiej lidze potrzebny jest sędzia techniczny, który został wprowadzony w Szwecji kilka lat wcześniej. Niby się doczekałem, ale nie wszystko mi odpowiada. Komisarz powinien być tylko organem opiniodawczym i wykonawczym dla sędziego głównego. Wszystkie wiążące decyzje powinien podejmować jeden człowiek - sędzia zawodów. Obecnie jest chaos. Mecze są odwoływane, a opinia publiczna nie wie, kto o czym decyduje. Kto odpowiada za pracę przy torze, jej zaniechaniu i odwoływaniu meczów. To wszystko ujemnie wpływa na wizerunek żużla. Zamiast zakasać rękawy i wziąć się do roboty, towarzystwo przez kilka godzin ucina sobie kawały w parkingu, po czym dla picu pokopie butem w tor i oznajmi, że meczu to dziś nie będzie. Możecie już iść do domu, bo nic nie dało się zrobić.

Z rękami w kieszeni nic nie zrobicie panowie. Za co ci komisarze dostają pieniądze? Nie mam zielonego pojęcia. Eskalacją tego chaosu był półfinałowy mecz rundy play-off w Gorzowie przed dwoma laty z Falubazem. Jury obradowało za zamkniętymi drzwiami, a po wszystkiemu blady i wystraszony sędzia Piotr Lis obwieścił, że mecz jest przerwany. Do dziś nie wiadomo kto odpowiada za tamten kabaret.

Po niedzielnym meczu w Tarnowie równie blady był Adam Skórnicki. Słaby start Unii, to prawdziwy test dla młodego stażem menedżera. Na razie nie wypada on dobrze. "Skóra" co rusz wymyśla ckliwe usprawiedliwienia. Takie zachowanie nie wpłynie mobilizująco na zespół. Niedawno jeden z młodzieżowców opowiadał mi jak ogromną rolę odgrywa motywacja i za przykład wziął starszych kolegów z toru. Jeden z liderów podczas przedmeczowego obchodu nieustannie narzekał na tor i morale w zespole upadło. Sytuację wyratował drugi lider, który bojowym i wesołym nastawaniem rozładował złe napięcie i wlał pozytywną energię. Juniorka pojechała skutecznie, a drużyna mecz wygrała. Od tego jest menedżer, a w Lesznie Adam. Zwalaniem winy na media, pogodę i regulamin nic nie wskóra. Żeby ratować sytuację ponoć do akcji wkroczył sam Józef Dworakowski, a wróbelki ćwierkają, że zeszłoroczny mecz finałowy z WTS-em Wrocław był ostatnim Emila Sajfutdinowa z bykiem na piersi (a raczej na podbrzuszu).

W każdym razie robi się nerwowo i ciekawie. Leszno przegrywa arcyważny mecz na specyficznym torze w Tarnowie, a w tym czasie majster Emila Sajfutdinowa, Tomasz Suskiewicz plotkuje przed kamerami w Toruniu. Nie wierzę, że wiedza i doświadczenie tego znakomitego fachowca nie pomogłyby w dostrojeniu silników na długi, twardy, specyficzny tarnowski tor. Trafne dopasowanie do tej nawierzchni jest szalenie istotne w końcowym wyniku. W Toruniu wraz z kolegami z Falubazu był kontuzjowany Jarek Hampel i tak to powinno wyglądać w zawodowym zespole. Żużel to sport motorowy. Ogromną rolę odgrywa wiedza, spokój i doświadczenie podczas pracy w boksie, toteż zwyczajnie mnie dziwi nieobecność Tomasza Suskiewicza w Tarnowie.

Przed kilkoma tygodniami zapytałem retorycznie, czy Unia Leszno upora się z brakiem skutecznych młodzieżowców. Na razie reguła się sprawdza i mistrz Polski ma ogromne problemy. Oprócz tego ponowna kontuzja Sajfutdinowa, brak formy Pawlickiego i nadwaga Petera Kildemanda. Duńczyk rozczarował mnie. Przed sezonem zastanawiałem się kto może w tym roku zostać mistrzem świata. Od zawsze lubiłem niespodzianki, świeżość i rotacje w biznesie i dlatego postawiłem na walecznego "Pająka". W pierwszej piątce dorzuciłem Woffindena, Pedersena, Hancocka i naszego Bartka Zmarzlika. Wymyśliłem, że sezon 2016 i mistrzostwo Petera będzie taką powtórką z rozrywki z 2003 roku, gdy wszystkich zaskoczył 25-letni Nicki Pedersen. Niels Iversen jest mega ambitny, profesjonalny, walczy na trasie jak lew, ale jakoś go nie widzę. Tymczasem będący na dorobku Kildemand zlekceważył okres zimowy. Co innego jego starszy kolega - Nicki Pedersen. Chłop jest przed czterdziestką. W żużlu zdobył wszystko. Jest jeżdżącą legendą, ale tak ogromnego zapału, reżimu treningowego i pasji do tego sportu nie ma nikt. Dlatego życzę Pedersenowi powrotu na upragniony szczyt, mimo iż patrząc na jego jeździeckie umiejętności wydusił ze swojej kariery 150 procent.

Wielu polskich kibiców upatrywało przed sezonem czarnego konia w młodszym Pawlickim. Nie będę pastwił się nad tym chłopakiem, bo nigdy tego nie robię, ale tak to musiało się skończyć. I nie jestem mądry po fakcie. Rok temu pisałem, że nie przystoi zawodowcowi niepoważne traktowanie zagranicznych klubów. Że zbyt emocjonalne obcowanie z macierzystym środowiskiem, przeskakiwanie przez płot i nadmierna manifestacja uczuć z kibicami nie wróży niczego dobrego, bo gdy pójdzie coś nie tak, wszystko obróci się przeciwko niemu. Prawdziwy zawodowiec ma skupić się na żużlu. Do mediów trzeba powiedzieć kilka okrągłych słów, a dla kibiców zrobić kilka rund honorowych. Zjechać do parkingu, nie wdawać się w żadne emocjonalne zagrywki i myśleć o następnych zawodach. Na psychikę żużlowca i antysodówkę nic nie robi lepiej jak bus, droga i stadion w szczerym polu. Najlepiej gdzieś daleko w Danii, Szwecji, bądź Niemczech. Gdy żużlowiec ma gęsty rytm jazdy, to koncentruje się na żużlu i nie ma czasu na głupoty. Na imprezy, stroszenie piór na wiejskiej dyskotece i zabawy w gwiazdę rodem z MTV z miniaturowym yorkiem pod pachą. Brutalna prawda o żużlu jest taka, że zawodnik jeździ dla siebie. Dla własnych marzeń, legendy, tytułów i pieniędzy. Na pewno nie dla kibiców, bo oni są tylko częścią tej układanki. Sportowiec musi pamiętać, że kibice będą pierwsi, którzy odwrócą się od niego plecami w momencie porażki. Długo nie musiałem czekać. Leszczyńscy kibice już wróżą rozważania taktyczne na arcyważny i arcytrudny piątkowy mecz u siebie z Toruniem, które zakładają zastępstwo zawodnika za ich niedawnego bożyszcze i idola. Chciałoby się rzec f.... polish speedway.

Do Leszna w piątek przyjeżdża rozpędzony Toruń, który w końcu zmontował kompletną drużynę. W tej mieszance jest wszystko: prawdziwi liderzy w idealnym wieku, rutyniarz, dobrzy polscy zawodnicy oraz świetny junior. Cała paczka lubi się nie od dziś i bankowo atmosfera w parkingu będzie wzorowa. Toruń jest kandydatem numer jeden do tytułu mistrza Polski. W mieście ojca Rydzyka od czasu powstania Motoareny powstało już kilka drużyn marzeń i wciąż miejscowi nie mogą doczekać się mistrzowskiej fety na tym pięknym stadionie. Najtrudniejszym przeciwnikiem będą lubuskie ekipy, które również dysponują dobrymi młodzieżowcami.

W Gorzowie do formy wrócił Krzysiek Kasprzak. Na kwietniowych eliminacjach Złotego Kasku w Krakowie stwierdziłem w kuluarowych rozmowach, że "KK" w końcu może zająć się jeżdżeniem na żużlu, a nie zdobywaniem tytułu mistrza świata. O Kasprzaku można dużo się rozpisywać, ale jedno jest pewne, że w razie kłopotów nie płacze i ostro bierze się do roboty. Rozmawiałem z nim podczas zeszłorocznej gali w Warszawie na koniec sezonu. Kasprzak zimnym głosem kwitował krótko: nie ma co rozpamiętywać. Trzeba zapomnieć o tym sezonie i wziąć się do pracy. Tak też zrobił. Posypał głowę popiołem, przystał na warunki Stali Gorzów i wrócił do czasochłonnej ligi brytyjskiej. Efekty przyszły bardzo szybko. Wyłącznie taka postawa w żużlu będzie procentowała.

Najlepszym dowodem jest Grześ Zengota, który wyrósł na lidera Unii Leszno. Oczywiście teraz moi drodzy będziecie czytać opinie rożnych fachowców, że oni o rozkwicie "Zengiego" wiedzieli od samego początku. Będziecie czytać objawione teksty, jaki to z Grzegorza świetny żużlowiec. Mam swoją teorię, która mówi, że 50 proc. o zawodniku dowiaduje się z jego postawy na torze, a drugie 50 proc. z tego jak zachowuje się poza torem. Metoda działa bez zarzutu od wielu lat. Zengota to nadal słaby technicznie zawodnik. Nigdy nie będzie lepszy, bo jest na to za późno. Ale pod względem mentalnym, to największy twardziel w polskim żużlu obok Jarka Hampela. Jego kariera była na zakręcie. Nie ma wokół siebie mamy i taty, którzy go głaszczą na poczekalniach na lotnisku. Ojciec zmarł mu w 2012 roku. Dokładnie wtedy, gdy dostał czarną polewkę w macierzystej Zielonej Górze. Ale nie poddał się. Cóż takiego wtedy dokonał "Zengi"? Otóż wsiadł w busa, w samolot, na motor i zwyczajnie jeździł na żużlu. Gdzie się dało, kiedy się dało i na czym się dało. Nie marudził i podpisał kontrakt tam, gdzie go chcieli.

Pierwszy raz zwróciłem na niego uwagę w tamtym dla niego trudnym okresie, a dokładnie podczas wyjazdowego wiosennego meczu Włókniarza Częstochowa w super silnym Tarnowie. Mimo braków technicznych, wymagającego rywala, specyficznego toru, z góry przesądzonego wyniku, on w każdym biegu szedł na maksa i walczył do końca. To mnie ujęło. W sporcie i w życiu górą są odpowiedzialni i pracowici mężczyźni, a nie gówniarze i maminsynki. O Zengocie na przestrzeni ostatnich lat wspominałem kilkakrotnie w relacjach z angielskich i szwedzkich torów. Nawet w kilku rozmowach z żużlowcami inspirowałem ich do ciężkiej pracy służąc przykładem Grzegorza. Przygarnięty przez team Pawlickich do Leszna jest obecnie największą lokomotywą tego zespołu. Dlatego płacze na bok, ręce z kieszeni i do pracy; panowie komisarze i żużlowcy. To dopiero początek sezonu.

Grzegorz Drozd

Zobacz więcej tekstów Grzegorza Drozda ->

Pomóż nam ulepszać nasze serwisy - odpowiedz na kilka pytań.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×