Mirosław Jabłoński opowiedział o wypadku syna. "Nie było dużych szans, że przeżyje"

- Przede wszystkim z Mateuszem jest bardzo dobrze i chyba dlatego mogę zacząć o tym mówić otwarcie - przyznał w programie "Trzeci wiraż" w nSport+ Mirosław Jabłoński, ojciec Mateusza, który w sierpniu ubiegłego roku walczył o życie po wypadku.

Tomasz Janiszewski
Tomasz Janiszewski
Mirosław Jabłoński z synem WP SportoweFakty / Arkadiusz Siwek / Na zdjęciu: Mirosław Jabłoński z synem
Był piątek 27 sierpnia 2021 roku. Na toruńskiej Motoarenie odbywał się trening juniorów. Jeden z wyścigów zakończył się fatalnym wypadkiem utalentowanego Mateusza Jabłońskiego. Miał on już za sobą udane występy w zawodach młodzieżowych i był sondowany przez czołowe kluby w kraju. Wskutek upadku doznał poważnych obrażeń. Po natychmiastowym przewiezieniu do szpitala walczył w nim o życie.

- Cieszę się, że w ogóle tu jestem i że będziemy mogli o tym spokojnie porozmawiać. Bo nie zanosiło się i nie było ciekawie w tamtym okresie - przyznał na początku Mirosław Jabłoński, ojciec nastolatka w programie "Trzeci wiraż" w stacji nSport+.

- Emocje opadły. Z Mateuszem jest przede wszystkim bardzo dobrze i chyba dlatego mogę zacząć o tym mówić otwarcie. Urósł i ma już 172 cm wzrostu. Tak naprawdę, do tego jakie, były rokowania, że były marne szanse, że przeżyje i że będzie mógł potem chodzić, funkcjonować, bo to trzeba otwarcie powiedzieć, że on od ucha do ucha miał głowę "złamaną w pół", to na ten moment jest wszystko w jak najlepszym porządku - powiedział gość programu prowadzonego przez Marcina Majewskiego.

ZOBACZ WIDEO Jakim echem w Rosji odbiją się sankcje na sportowcach?

- Jeszcze potrzebuje troszeczkę czasu, żeby nikt nie widział, że coś mu tak naprawdę było. Gra już w hokeja na lodzie, jeździ na rowerze, chodzi na siłownię. Funkcjonuje jak normalny nastolatek. Wiadomo, że po takich upadkach ludzie często nie dochodzą do pełni sprawności, a on już robi rzeczy, jakich nie robił nawet przed wypadkiem - dodał Jabłoński.

Majewski przypomniał rozmówcy, że często określał całą sytuację po upadku jako "cud". - Tak, cud. Dlatego, że tak naprawdę mieliśmy pomoc ze wszystkich stron. Wielkie podziękowania dla wszystkich ludzi, którzy modlili się, wysyłali pozytywną energię, ofiarowali pomoc. Mieliśmy przed sobą otwarty świat. To, że mogliśmy przenieść Mateusza w dowolne miejsce na świecie, żeby go leczyć. Oczywiście, była świetna opieka lekarska. Trafiliśmy na panią doktor w Toruniu, która była naszym aniołem stróżem. Bardzo nam pomogła, nazywała rzeczy po imieniu, że na szczęście jest to młody organizm i może się wszystko wydarzyć - opowiedział.

Przez pierwsze dni i tygodnie sytuacja ze zdrowiem młodego zawodnika była bardzo zła. - Mateusza nie można było dotknąć, był w śpiączce przez ponad trzy tygodnie. To był taki uraz, że nie był on operowalny i naprawialny. Pozostał nam czas, modlitwa, dobra energia i dobre myśli. To, co ja przeżyłem, z kałużą krwi, która przeleciała przez moje ręce, to jest cud. Nie było dużych szans, że przeżyje. Lekarze mówili otwarcie, że gdyby to był dorosły człowiek, nie miałby szans czegoś takiego przeżyć - stwierdził Jabłoński.

Prowadzący zapytał o sam wypadek. - Pamiętam wszystko, co do ułamka sekundy. Czas zwolnił jak w slow-motion. Ja zaraz przy nim byłem, zdjąłem kask, wszędzie pojawiła się krew. Pamiętam również, jak podbiegł ratownik i było dosyć długie w moim mniemaniu oczekiwanie na karetkę. Mogłem tylko trzymać Mateuszowi głowę, żeby nie udusił się swoją krwią.

- Pamiętam całą podróż karetką i tutaj apel do wszystkich ludzi. Jak tylko słyszycie karetkę, zjeżdżajcie z drogi, uciekajcie, bo widząc ludzi, którzy nie chcą wjechać na krawężnik, bo nie wiem, uszkodzą felgę, a ja jechałem w tej karetce, gdzie z tyłu był Mateusz, który tak naprawdę walczył o życie, to ten przejazd przez Toruń trwał dla mnie całe wieki - relacjonował i dodawał: - Nie mogłem zebrać myśli. Pamiętam dosłownie wszystko. Nie życzę najgorszemu wrogowi tego co, ja i cała nasza rodzina przeżyliśmy.

15-letni Mateusz Jabłoński doznał rozległych obrażeń głowy. - Złamanie podstawy czaszki, nieruchome, niereagujące źrenice. Ogromny obrzęk mózgu, krwotok. A wiadomo, jak takie wypadki się kończą. Mając na uwadze to, co się wydarzyło w Gnieźnie, śp. Arek (Malinger - przyp. red.) zmarł, jak skręcił kark, ktoś, kto w tym siedzi, wie, jakie są podstawowe reakcje - powiedział, mówiąc, że jego syn osiągnął zdaniem ratowników szósty stopień wyłączenia organizmu i aby zostać zaintubowanym, nie musiał być znieczulany.

Czekano na rozwój wydarzeń. Oznaki i rokowania były bardzo złe. - Czekaliśmy. Godzina, minuta, to był czas oczekiwania, stresu. Zostaliśmy nawet wpuszczeni w szpitalu, tak jakby się pożegnać. Tak bym to powiedział. To są wspomnienia straszne. Nie życzę nikomu, kto ma dzieci, żeby na nie w takim stanie patrzeć - mówił łamiącym głosem Jabłoński.

Rodzina Mateusza otrzymała pomoc psychologiczną. - Na pewno pomoc psychologa była bardzo ważna. Pomoc najbliższych, przyjaciół, którzy się pojawili. To była huśtawka nastrojów. Łzy, płacz, to było non stop. Takie coś znikało na ułamki sekund. Te trzy tygodnie to była nieustanna modlitwa, prośba do wszystkiego, w co się wierzy, żeby jakkolwiek pomóc Mateuszowi. Roller coaster myśli każdego rodzaju. Nie da się czasem nawet chyba opisać i wyrazić, jaki to był dramat. Całej naszej rodziny i bliskich.

Po wspomnianych trzech tygodniach nastąpiła próba wybudzenia młodziutkiego żużlowca. - Radość z tego, żeby był, chociaż "rośliną", żeby żył, funkcjonował. Po wybudzeniu musiały wrócić funkcje oddechowe, bo respirator za niego oddychał. Na szczęście się obudził, funkcje wracały, ale się podduszał. Na OIOM-ie musieli go ratować dwa czy trzy razy. Później trafiliśmy na neurologię - kontynuował gość "Trzeciego wirażu".

37-letni były już żużlowiec przyznał, ze każda chwila była iskierką nadziei. - Każdy dzień, każda godzina, każda minuta. Tak jak doktor nam powiedziała. Brak informacji to dobra informacja. Bo gdyby dzwonili, to dzwoniliby ze złą informacją. Pamiętam jak dziś, że raz w hotelu szpitalnym zadzwonił telefon stacjonarny, a nigdy nie dzwonił. O szóstej rano. A to tylko inna pani doktor zapomniała jakiegoś podpisu pod jakimś dokumentem. To są takie momenty, że człowiek myśli, że dzwonią, że coś się stało, ale na szczęście nic - powiedział.

Majewski zapytał Mirosława Jabłońskiego, kiedy udało się nawiązać kontakt z nastoletnim sportowcem. - To było parę dni po wybudzeniu, kiedy zaczął reagować na komendy. Kiedy powiedziałem do niego: Mati, podnieś nogę. A on podniósł nogę. Wybudzenie to nie jest tak jak po nocy, że ciach i wstajesz. Miał otwarte oczy i tylko leżał. Czekaliśmy czy te otwarte oczy tak tylko pozostaną, czy będzie z nim jakikolwiek kontakt, czy zareaguje na jakiś bodziec - mówił.

- Okazuje się, że on wrócił do pełnej formy. A najlepsze jest to, że on z tej śpiączki, kiedy do niego mówiliśmy, czytaliśmy książki, bardzo dużo rzeczy pamięta. To jest z jednej strony fascynujące, a z drugiej strony przerażające, że był zakładnikiem swojego ciała, a nie mógł nic zrobić. Mówi, że słyszał to, o co prosimy, a nie mógł nic zrobić - stwierdził gnieźnianin.

- Uczyliśmy się wszystkiego od nowa. Tak naprawdę on wpadł na to, że z ruchu ust, bo miał włożoną rurkę od tracheotomii i nie mógł nic wymówić, to żeby wyczytać jakieś słowo, trzeba być dobrym. A Mateusz wymyślił sobie, że po angielsku najłatwiejsze słowo, jakie można wypowiedzieć to "help" i odczytać je z ruchu ust. Jakoś to odczytaliśmy, a potem kartka i długopisem pokazywał po kolei litery - mówił.

W wyniku wypadku Mateusz Jabłoński na szczęście nie doznał urazu mózgu. - On wszystko pamięta. Nie pamięta tylko wypadku, wszystko kojarzy, rozumiał. Został uszkodzony pień mózgu, który odpowiada za podstawowe czynności życiowe. Za oddychanie, krążenie, funkcjonowanie organizmu. "Komputer" nie został uszkodzony - uśmiechnął się ojciec utalentowanego zawodnika, dodając, że pierwsze próby wstawania, siadania, pionowania i wreszcie chodzenia odbywały się w szpitalu. Na wszystko potrzeba było czasu.

Gdy nastolatek powrócił do domu, czekała na niego niespodzianka. - Fascynujące, fenomenalne. Przygotowań żadnych, ale to, co zrobili sąsiedzi, znajomi to aż się serce radowało, łzy płynęły. Fajerwerki i race tak, jak obiecałem. Transparenty, które były wywieszane przez kibiców pod szpitalem - wszystko było w domu. Radość z tego, że o własnych nogach wszedł do domu, po dwóch miesiącach, była nie do opisania - opowiedział.

Majewski zapytał Jabłońskiego, czy po tym wszystkim on sam obraził się na żużel. - Był taki okres. Na pewno był, ale praca z psychologiem, rozmowa z najbliższymi. Głupi przypadek, że tak się zadziało. Ten zbieg okoliczności sprawił, że Mateusz nie ma przerwanego rdzenia, że funkcjonuje normalnie, że nie skończył jak inni na wózku. Mateusz jedyny cel, który ma, to wrócić na motocykl żużlowy - stwierdził ojciec.

Rodzice 16-latka wiedzą, jak dużą miłością darzy on speedway. - Jeżeli ktoś ma dzieci i wie, jaką pasją i miłością darzą coś, a jego miłością jest żużel, to ja nie umiem mu tego zabronić. Takie zdarzenie uczy, że życie jest bardzo kruche, a nie wiem, czy jest sens czegokolwiek dzieciom zabraniać. Życie jest po to, żeby brać z niego całymi garściami. Co z tego, żebyśmy mu zabronili, jeżeli za dwa lata sam jako dorosły człowiek powiedziałby, że chciałby wrócić, a my byśmy mu zmarnowali dwa lata. Każdy, kto zna Mateusza, wie, czym dla niego jest żużel. To jest jego decyzja, a on na ten moment nie widzi życia poza żużlem - przyznał Mirosław Jabłoński, który sam poinformował już o tym, że zakończył swoją karierę.

CZYTAJ WIĘCEJ:
Rosjanin odciął się od polskiego klubu. Usunął wszelkie ślady
Żona mistrza świata zabrała głos ws. wojny. Dopadła ją fala hejtu

KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×